Pani Teresa, była urzędniczka służby zdrowia, grała pierwsze skrzypce w aferze wyłudzania pieniędzy z lubelskiego ZUS. Prokuratura oskarży ją wkrótce o pomoc w załatwieniu 130 rent.
Skąd zwykła urzędniczka, dziś kobieta w wieku emerytalnym, miała takie możliwości? Teresa W. przez wiele lat pracowała w administracji w placówkach służby zdrowia. Znała lekarzy, także tych, którzy trafili do lubelskiego oddziału ZUS.
W końcu zdecydowała się na kojarzenie oszustów ze skorumpowanymi lekarzami. Szybko rozeszła się wieść, że może załatwić rentę. Wystarczyło dać jej pieniądze, ona zajmowała się resztą. Przekazywała pieniądze lekarzom, którzy wystawiali fałszywe zaświadczenia bez oglądania pacjentów. Sama brała prowizję. - Trudno na razie określić, ile zostawało w jej kieszeni - mówi prokurator Wieczerza.
Wiadomo za to, ile kosztowała całość. Za rentę trzeba było zapłacić średnio od tysiąca do czterech tysięcy złotych. Kwota rosła, gdy "lewy” rencista opłacał także przychylność orzecznika w lubelskim ZUS, a nie tylko lekarza wypisującego dokumentację.
Teresa W. przyznała się do pośredniczenia w załatwianiu rent. Grozi jej do ośmiu lat więzienia. Będzie odpowiadać z wolnej stopy.
Prokuratura postawiła też kolejne zarzuty przyjmowania łapówek lekarzom, którzy z Teresą W. współpracowali. Orzecznicy Ewa D., Alicja G. oraz lekarze Artur K., Cezary R. zostali zatrzymali w grudniu i marcu. Pisaliśmy o tym wielokrotnie. Wkrótce na ławie oskarżonych spotkają się z Teresą W.