Jak wyglądały dinozaury i inne prehistoryczne gady, wie każdy, kto oglądał filmy Spielberga. Widzieć na ekranie, a dotknąć własną ręką kilkumetrowej wysokości potwora, to jednak nie to samo. Przekonali się o tym nasi reporterzy, którzy odwiedzili położoną niespełna 30 kilometrów od Lublina Dolinę Dinozaurów...
d
W centrum Łęcznej skręca się w lewo za długim murem w drogę na Witaniów i Kijany. Tuż za zakrętem stoją małe bloki osiedla Podzamcze. Wcześniej skwer, na którym raptem zza drzew wyłania się słoń, obok niego żółw, a w niebo wystrzela parometrowa szyja Brontosaurusa. Po drugiej stronie drogi teren łagodnie obniża się, tworząc niewielkie zagłębienie. To Dolina Dinozaurów. Olbrzymie, parometrowej wysokości gady szczerzą zęby i straszą najeżonymi grzbietami. Wielki Tyranosaurus czai się do skoku, za nim przedpotopowy „gado–ptak” mocno wspiera się na potężnych nogach.
Tuż obok dolinki niewielki sklepik spożywczy, którego ścianę zdobią wizerunki gadów kopalnych.
To był świetny pomysł!
– Tamte w dolince i na skwerku wykonał pan Bogumił Brodzisz – mówi ekspedientka Urszula Antoniewska. – On tu mieszka, w bloku obok – wskazuje na niewielkie domy Podzamcza. – Te, na ścianie sklepu, to malował jego syn – Paweł. Wszyscy teraz mówią: „Sklep pod dinozaurem”. Bardzo nam się to podoba. Kiedyś nawet, jak byłam w Lublinie, to mnie pytali, czy to prawda, że w Łęcznej stoją dinozaury. Tu często ludzie się fotografują, nawet jak ktoś przejeżdża drogą, zatrzymuje się, żeby popatrzyć, zrobić sobie zdjęcia.
Pani Urszula Sawa z siedmioletnią Patrycją często chodzą tam na spacery.
– To był świetny pomysł – uważa. – Dobrze by było postawić jeszcze parę ławeczek, no ale sam pan Brodzisz tego nie zrobi. O tym powinny pomyśleć władze miasta. Chodzą tam wycieczki ze szkoły, dzieci uczą się, jak to kiedyś było. Tak, powinien tam powstać plac zabaw.
Mała Patrycja chwali się, że siedziała na słoniu i wcale dinozaurów się nie boi, a w lecie lubi się tam bawić.
Pracownia w kuchni
Czekamy na gospodarza przy aromatycznej herbacie, w domowej galerii obrazów.
– Proszę pani, to trwa już 35 lat – mówi Joanna Brodzisz. – W końcu udostępniłam mu kuchnię. Ale pani wie, co to znaczy, jaki to kurz, jaki pył? Bez przerwy trzeba wszystko czyścić. 35 lat żyję w stolarni! –wyjaśnia, ale widać, że zaakceptowała to bez oporów.
W małym pokoju, w którym każdy kawałek ściany zajmuje obraz, a przy oknie stoi naturalnej wielkości flaming wyrzeźbiony z drewna, zapada na chwilę cisza, a w jej tle słychać mruczenie kota.
Domowa galeria
Cóż, takie jest życie żony artysty. No, powiedzmy szczerze – artysty amatora, ale pasjonata, który tworzy nie tylko dla własnej przyjemności, ale też dla innych.
– On ma już 60 lat – zauważa pani Jolanta. – Ja mu wieku nie wypominam – śmieje się, ale 37 lat pracuje i czas, żeby poszedł na zasiłek przedemerytalny. Trzeba trochę życia zostawić dla siebie. Z mojej rodziny wszyscy umarli, mam tylko jego i synów. Musimy zadbać o siebie. On, jak ostatnio rzeźbił, to schudł 5 kilo. Do czego to podobne? Ale wiem, że to jego pasja, więc już niech bez reszty i w spokoju się jej poświęci.
Na małym stoliczku stawia kolejną herbatę, bierze na kolana kota.
– Kot jest brzydki – zauważa chłodno. – Dachowiec, taki zwyczajny. Ślepy i zupełnie nie ma zębów. Ale ma już 20 lat. Drugi się schował. Boi się ludzi. To kociczki, kocury są brudasy – mówi.
Ze ścian małego pokoju wykwitają bukiety kwiatów, miniaturki pejzaży wiszą ciasno obok siebie. Nie wiem, czy zmieściłby się jeszcze jeden obraz. Maluje pan domu i jego dwaj synowie. Wprawdzie jeden pracuje w Warszawie, a drugi też już jest „na swoim”, ale ich prace zostały.
– Odnowiłam kiedyś mieszkanie i stwierdziłam, że są puste ściany. – Jak to – mówię do nich – trzech malarzy w domu, a ja nie mam żadnego obrazu?! No i się wzięli do roboty – żartuje. – Ale mnie nie oszukają, ja dobrze wiem, że nie wszystkie są skończone. Czasem jestem bardzo krytyczna i on jest zły. No ale dlaczego mam nie powiedzieć? Mąż chyba lepiej czuje się w rzeźbie, do malowania ma cięższą rękę, chociaż prawie wszystkie jego obrazy poszły do ludzi jako prezenty.
Tamta Łęczna
– Dinozaury powstały już dawno, zresztą mąż przyjdzie, to opowie. – Pracował wtedy w zakładzie ogrodniczym. Teraz raczej rzeźbi w drewnie. Właśnie w centrum kultury jest jego wystawa. Kupuje to drewno, przecina, suszy. Gdzie? A, na kaloryferze – śmieje się pani Joanna. – W sumie do tego dokłada. Ale cóż, na stare lata pieniądze nie są najważniejsze. Dobrze, że robi to, co lubi.
Pani Joanna już siódmy rok jest na emeryturze. Wcześniej pracowała w tutejszym PGR. Pogodna, spokojna, mówi, że starcza jej to, co ma. Czy czegoś żałuje? Tak.
– Jak były te przekształcenia, byłam wtedy zarządcą i zaproponowałam pracownikom, żeby założyć spółkę. To był dobry PGR. 20 hektarów pięknego chmielu, sad, zboże. W sumie 180 ha dobrych upraw. Dziś nie mielibyśmy źle. Ale ludzie bali się ryzykować. Szkoda. W Łęcznej jest takie bezrobocie... Wzięli to jacyś ludzie w dzierżawę. Nie mogę powiedzieć – widać, że dbają o ziemię, ale mówi się: trudno. Szansa dla pracowników przepadła. Ja uznałam, że nie będę się szarpać, jak ktoś nie chce – i poszłam na emeryturę.
Dolina Dinozaurów
Z pracy przychodzi pan Bogumił. Kot wraca na swój fotel, pani Joanna robi kolejną herbatę. Gospodarz siada na kanapie, pod portretem żony.
– Jestem niepodobna? – pyta ona z pewną ciekawością. – Wtedy byłam bardzo młoda, jak to namalował.
– Kiedy ta moja pasja rzeźbiarska się zaczęła? Jak się ożeniłem. Wtedy dopiero miałem czas! – śmieje się Bogumił.
30 lat temu pracował w tutejszym Zakładzie Ogrodniczym. Kiedyś wpadła mu do rąk książka o gadach kopalnych. Pomyślał: A gdyby tak spróbować? Dzieci by widziały, jakie one były...
– Zwróciłem się do dyrekcji zakładu, a oni powiedzieli – proszę bardzo. Trochę pomożemy. No i powstała pierwsza konstrukcja. To był słoń. Ten na skwerze, na szczęście.
Z odpadów pospawana została konstrukcja.
– Później ją się wbetonowało, do środka poszły worki po nawozach, po paszy, potem obciągnęło się siatką, na to cement i po tygodniu, przy pomocy trzech, czterech osób wszystko było gotowe – wyjaśnia. Kiedyś też sobie pomyślałem: O, tu, obok, jest taka dolinka; warto by ją zagospodarować. I tu właśnie powstały dinozaury. Pierwszy ten, co szczerzy zęby. Ja uważam, że tanim kosztem można zrobić wiele. Przecież to w sumie wyniosło parę złotych. Odpady stalowe, cement za grosz, papierowe, zużyte worki. Ale najważniejsza była motywacja i to, że ktoś to akceptował, nie przeszkadzał, a nawet zachęcał.
– Mąż za to nie brał pieniędzy – wyjaśnia żona.
Zachęta była nawet ze strony sąsiadów. Na początku ciekawie obserwowali, później mobilizowali, wreszcie to, że Dolinka Dinozaurów stała się miejscem spacerów, było wymownym uznaniem dla dzieła.
– Kiedyś tędy biegła polna droga i jak wozy jechały z Witaniowa do miasta, to konie się płoszyły przy tych dinozaurach – śmieje się pan Bogumił. – Sam nie myślałem, że to jeszcze kogoś tak będzie ciekawić po tylu latach. Już trzeba by te dinozaury odnowić...
Życie i pomysły
Kolejnym monumentem, wykonanym przez Bogumiła Bronisza, jest rzeźba św. Floriana.
– 3,20 metra wysokości, z topoli – wyjaśnia. – Stoi obok straży.
– To bardzo ciężka robota – zauważa pani Joanna. – Siekierą, dłutem, a często rzeźbi tylko scyzorykiem. Nieraz robi to przed blokiem, na podwórku. Ani w piwnicy, ani w garażu nie ma światła. To jest tak: tam rzeźbi, później to zwija, wpada do domu, przebiera się i gotuje.
– Żona robi zupy, ale resztę to wolę sam zrobić. Mnie to lepiej wychodzi...
– Paszteciki, gołąbki, najlepiej robi kopytka – dodaje pani Joanna.
– Pierogi robimy we dwójkę. To wtedy bardzo szybko idzie.
– Chcę powiedzieć, że tak naprawdę to nie ma warunków do tej roboty – wyjaśnia pani Joanna. – Jeśli rzeźbi w kuchni, to za każdym razem trzeba sprzątać wszystko, a pył z drewna wciska się wszędzie.
– Miałem taki pomysł na wystawę „Babie lato” według Chełmońskiego – wyrzeźbić te postaci z jego obrazu. Ale zostałem „skasowany” – śmieje się i patrzy na żonę. – Czasem jak mi zwróci uwagę, to na dwa, trzy dni odchodzi mi ochota. Tylko synowie zawsze mnie wspierają.
– Ty mnie nie oszukuj, ja wiem, ile masz jeszcze do skończenia – mruczy żona.
– Jeszcze ci nie mówiłem, mam pomysł na wyrzeźbienie takich niecodziennych domów, z meblami, z urządzeniem. No, tak, ale gdzie to postawić? ... – zawisło pytanie.
– Jeszcze mamy strych – śmieje się ona.
– Ale jak wnuk mi się urodzi, to wyrzeźbię pięknego konia na biegunach...
Emerytura oczekiwana
– Dziwimy się ludziom, dla których emerytura jest dramatem – mówią zgodnie. – My już czekamy wiosny, żeby pójść na działkę, rzeźbić na powietrzu, realizować nowe pomysły. Nam ciągle brak czasu. A pieniądze? Już nam trzeba mniej. Najważniejszy jest sposób na życie.
Pan Bogumił widzi, że jeszcze w Łęcznej jest wiele pustych miejsc, które można zagospodarować.
– Skwerki nie powinny być takie smutne, monotonne. Naprawdę nie trzeba dużych nakładów – dodaje. – Może ktoś z tych pomysłów skorzysta wiosną?...
Tymczasem wraz z synem prezentują swoje prace w Centrum Kultury w Łęcznej – on rzeźbę, syn malarstwo.