Jak ogórków grad nie wytłucze, to truskawki słońce spali . Albo ceny za porzeczki spadną. Albo pieniądze są po roku. Albo firma weźmie plony i w ogóle nie zapłaci. I tak w kółko, rok po roku. Pomieszkać na wsi przyjemnie, ale żyć trudno.
d
Dziesięcioletni Sebastian i Patrycja, a nawet trzyletni Radosław zrywają porzeczki na plantacji ojca, Wiesława Wójcika z Zezulina. Na dwóch hektarach rośnie 9200 krzaków. Na starszej plantacji 1200, na nowej – 8000, ale tu każdy krzak miał tylko po kilka gronek. Wszystko trzeba zerwać ręcznie. Młode rośliny kombajn zniszczyłby, a zresztą nie opłaci się go wynająć. Razem zebrali 1 300 kilogramów. Tylko że
cena spadła z 2 złotych do 70 groszy...
– A na podwórku mam 6 ton owoców, trzeci dzień już stoją – mówi Wójcik. – Samochód pojechał i wrócił. Wszędzie, gdzie firmy skupują owoce, kolejki kilometrowe.
Te sześć ton porzeczek to efekt pracy wielu gospodarstw, Wiesław Wójcik prowadzi jeden z 7 skupów w Zezulinie. Cała wieś to jeden wielki ogród warzywny.
Uprawiają tu chyba wszystko:
truskawki, porzeczki, fasolę, pomidory, paprykę, kalafiory, marchewki, cebulę i co tam jeszcze człowiekowi potrzeba do zjedzenia.
Gospodarstwo Wójcika to 12 hektarów własnych i 30 dzierżawionych. Część przeznaczona jest na uprawę warzyw i owoców, reszta na tradycyjne zboża, ziemniaki i buraki. Czymś w końcu trzeba wyżywić inwentarz – teraz 20 tuczników. A to, co się zarobi, idzie na spłatę długów. Trójka dzieci, chociaż tak ciężko pracuje, będzie mogła wyjechać na wakacje, jeśli zabierze je do siebie któraś z ciotek mieszkających w mieście.
– Ludzie chcą pracować i potrafią pracować ciężko, całymi rodzinami, razem z dziećmi, ale
żeby to się jeszcze opłacało
– mówi Barbara Suska. – A tu, nawet jeśli już zbiory są dobre i cena nie najgorsza – to zapłaty nie można się doprosić. Ludzie po trzy lata czekają na wypłaty z lubelskiego Agramu.
Suska opowiada o gospodarstwie swojego dziadka, weterana wojen za czasów caratu. Z odłożonego żołdu stworzył piękne gospodarstwo. Miał sporo ziemi, pasiekę, 3 konie i na dodatek, zimą, zajmował się tkactwem. Jego żona siedziała przy kołowrotku, a on przy warsztacie. Pracowali ciężko, ale dobrze im się powodziło.
Przez kolejne pokolenia, gospodarstwo dzielono jednak na coraz mniejsze kawałki między kolejne dzieci. Suska podzieliła swoje 9 hektarów między trójkę dzieci. Jedna z córek przekazała swoją część bratu, druga wraz z mężem dokupowała pola, ale i tak nie jest to wielki areał.
– Pracują ciężko, jeszcze i my, emeryci, im pomagamy. Ale jaka przyszłość ich czeka? – martwi się Suska. – Jeśli ktoś nie miał wcześniej dużo ziemi i maszyn, to teraz trudno mu się dorobić. Żeby chociaż cokolwiek można było zaplanować. A tu nic.
To nie wolny rynek, tylko wolnoamerykanka.
Przez trzy lata, gdy wiadomo było, że cena porzeczki jest marna – to ją zostawiano po prostu na krzakach. W tym roku porzeczkowe żniwa zapowiadały się całkiem dobrze. A tu nagle, z dnia na dzień, cena gwałtownie spadła – do 70-60 groszy za kilogram. Nie wiadomo nawet, czy mogłyby się zwrócić koszty oprysków, nawożenia, uprawy, o pracy ludzi, a tym bardziej wynajętych kombajnów nawet nie wspominając. A w Zezulinie nikt się jeszcze kombajnu nie dorobił.
Trudno zarobić nawet na naukę dla dzieci, a co dopiero mówić o wakacyjnych wyjazdach! Weronika Tryk, która w tym roku rozpocznie naukę w gimnazjum, od kilku dni zrywa porzeczki. I już ma tego serdecznie dosyć. Powtórka z matematyki jest przy tym przykra: jeśli na wydajnym krzaku jest 20 kg owoców po 70 groszy, to daje to 14 zł. Na komplet podręczników potrzeba oberwać 20 krzaków, albo i 40, jeśli mają tylko po 10 kg owoców.
A ile jeszcze potrzeba na zeszyty, długopisy, plecak, strój na w-f? Weronika ma jeszcze troje rodzeństwa. Ile krzaków porzeczek potrzeba, aby mogli rozpocząć naukę? I które miejskie dziecko trudziło się kiedyś nad rozwiązaniem takiego zadania? Weronika jednak chwali sobie życie na wsi. I, jak dziewczynka z plakatu promującego Unię Europejską, mówi:
– Będę weterynarzem!
– Córka niewiele poza naszą wsią widziała, to może dlatego chwali wiejskie życie – mówi Mariola Tryk. – Nastawiliśmy się na produkcję mleczną, bo nasze 20 hektarów to głównie łąki. Zobowiązaliśmy się do 2006 roku dostosować do unijnych standardów. Ale czy to będzie nam w przyszłości procentować? Nie wiadomo. Na wsi w ogóle trudno cokolwiek przewidzieć.
Arkadiusz Gajos, właściciel 24-hektarowego gospodarstwa mówi, że praca na wsi jest jak loteria. To, co jednego roku przynosi zysk, na drugi rok może być stratą. Albo jest dochodem czysto teoretycznym. Za ubiegłoroczną dostawę kalafiorów pieniądze dostał kilka dni temu. Bez żadnych odsetek za odroczone płatności. I tak jest zadowolony – wielu sąsiadów, którzy współpracowali z lubelskim Agramem, od lat czeka na wypłaty.
Do zbioru porzeczek ze swojej półtorahektarowej plantacji wynajął kombajn. Początkowo umawiał się że kombajnista dostanie po 40 groszy za każdy kilogram, bo w skupie miały kosztować 2 zł. Teraz, gdy cena drastycznie spadła ma tylko nadzieję, że i z kombajnistą uda się wynegocjować niższą cenę usługi.
Gospodarstwo Gajosów porównać można z farmami widywanymi na Zachodzie. Solidny, murowany dom, ogródek z huśtawką, czyściutkie podwórko, psy biegające na obszernym wybiegu, zadbane budynki gospodarcze. Za nimi, w równych, wypielęgnowanych rzędach, chmiel wspina się po tyczkach, obok plantacja leszczyny.
– I jeszcze plantacje pomidorów i inne uprawy – mówi matka Arkadiusza, Alicja Gajos. – Czasami wsiadam na rower i godzinami mogę objeżdżać te nasze pola i patrzeć,
jak wszystko ładnie rośnie.
Tylko żeby jeszcze pieniądze z tego były...
Na razie wciąż potrzebne są pieniądze na wypełnianie unijnych dokumentów. Wszystko musi być potwierdzone odpowiednim zaświadczeniem, a za każde trzeba zapłacić. Rolnicy mają jeszcze nadzieję, że kiedyś przyniesie to pożytek. Już teraz jednak wiedzą na pewno: utoną w morzu „niezbędnych” unijnych dokumentów.
– Chciałbym, żeby moi synowie zostali na wsi – mówi Arkadiusz Gajos. – Chciałbym, ale... im tego nie życzę. Gdzieś musi być lepsze życie.