Ci, którzy jeszcze dziesięć dni temu szaleli na sylwestrowych balach, dziś mogą spokojnie podliczyć bilans strat i zysków. Do strat na pewno należy zaliczyć uszczuplone konto, zniszczoną garderobę, ciche dni w domu – bo pan małżonek znów nadużył, psa który uciekł ze strachu przed petardami i ściany wymagające bezwzględnego odnowienia.
Co zyskaliśmy? Obraziła się teściowa i nie przychodzi. Przybyło tłuszczu na biodrach i jeszcze kilku dni życia, które należy dopisać do metryki. Dokonaliśmy odkrycia, że nowo poznana blondynka (blondyn) jest dużo bardziej atrakcyjna od naszego partnera.
W zasadzie tak jest co roku i zwykle ślubujemy sobie, że już nie damy się nabrać na to jednonocne szaleństwo, którego plusy i minusy wcale się nie bilansują. Ale człowiek naturę ma niepoprawną i być może na tym też polega uroda świata. Albo zbyt krótko pamięta o wielkim kacu i konsekwencjach upojnego tanga z żoną – nie swoją.
Bo przecież znów podświadomie czekamy na ten moment zbiorowego amoku, kiedy poddamy się rytuałowi oczyszczenia, chwilowego uwolnienia od trosk, frustracji, zapomnienia o deprawacji, korupcji, niegodziwości. W rozpoczynającym się karnawale chcemy radości zażyć jak najwięcej. Ech, poczuć się tak jak najbogatszy Polak, jak największy polityk, najbardziej cwany biznesmen, a nawet jak Michalczewski przed walką! I ciągniemy ten stan jak długo się da – przez trwający karnawał aż do posypania głowy popiołem.
A tymczasem codzienność skrzeczy – wszystko leci w dół: Małysz ze skoczni, dolar w stosunku do euro, akcje na giełdzie, włosy z głowy. Ale tak było od zawsze. Wszystko, co sprawia nam w życiu przyjemność, jest niemoralne, nielegalne albo tuczy. Trzeba się na coś zdecydować...