d W tym roku na kolonie pod białym orłem, zdobiącym Zespół Szkół w Bychawie, przyjechało jedynie 25 dzieci z Chicago, znacznie mniej niż w latach ubiegłych. Polonia, jak wszyscy Amerykanie, jest pełna obaw o sytuację międzynarodową. Strach dzieci posyłać za ocean. Jednak nawet teraz znaleźli się tacy, którzy uważają, że sytuacja na świecie nigdy nie jest pewna.
– Tu w ogóle jest tak samo, jak u nas – mówi trzynastoletnia Elżbieta Dziurkiewicz. – Myślałam, że będzie inaczej, nie wyobrażałam sobie jakichś konkretnych różnic, ale sądziłam, że zobaczymy coś innego. Ale nie – jest zwyczajnie.
Jej rówieśniczce, Poli Grzebień udaje się przełamać polityczną poprawność i wydusić wreszcie, o co konkretnie chodzi. A chodzi o zamożność. A raczej – o biedę.
– W polonijnych gazetach czytamy, że tu jest źle – mówi. – Wciąż słyszy się, jak trudno żyć w Starym Kraju. A tu przyjeżdżamy – i nic takiego nie widać! Ludzie mają to samo, co i my mamy.
Takie same telefony, takie same komputery...
Krystyna Bitner, mama trzynastoletniej Basi, wyjaśnia jednak szybko, dlaczego dzieci nie widzą żadnych różnic. Mają na koloniach wikt, opierunek, pieniądze wydają tylko na drobne przyjemności. A że same jeszcze nie muszą tych pieniędzy zarobić – nie rozumieją do końca ich wartości.
– A ceny w Polsce są okropne! Okropne! – powtarza pani Krystyna, jakby w obawie, że można by ją niezbyt dokładnie zrozumieć. – Wszystko kosztuje tyle co w Stanach, a przecież ludzie zarabiają tu znacznie mniej.
Po tych uwagach pytanie o ewentualność powrotu do ojczyzny wydaję się zupełnie bezzasadne. Chociaż korci, aby zapytać emigrantów, dlaczego nie wracają do kraju, w którym tak wiele się zmieniło. Cóż – nie po to ludzie porzucają starą biedę, aby do niej wracać. Krystyna Bitner wyjaśnia to na swój sposób:
– W USA pracuję w aptece na takim samym stanowisku, jak pracowałam w Polsce. Teraz stać mnie na to, aby podróżować po całym świecie. Wprawdzie w Polsce jestem dopiero trzeci raz od dwudziestu lat, ale podróżujemy dużo. Córka, ze względu na stan zdrowia, potrzebuje wypoczynku w ciepłym klimacie, toteż jeździmy nie tylko na Florydę, ale też, na przykład, na Karaiby, na wyspy Bahama. I nie jest to dla mnie jakiś straszny wydatek. Stać mnie na to. W Polsce, choć robiłam dokładnie to samo, co teraz w Stanach, jedyne, na co mogłam sobie pozwolić, to raz jeden jedyny udało mi się wyjechać na wczasy do Bułgarii...
Udało się jej również wyjechać do Niemiec. I stamtąd już nie wróciła. W Polsce był stan wojenny nie było do czego się spieszyć. Zwłaszcza, że poznała mężczyznę swojego życia, też Polaka, ale mieszkającego w Niemczech od lat. Razem wyjechali do Ameryki. Nauczyli się języka angielskiego. Dla męża pani Krystyny jest to teraz główny, ojczysty język. Z córką Basią rozmawia jednak czasem także po niemiecku. Po polsku do Basi mówi mama. Najwyraźniej bardzo ważne jest dla niej
podtrzymywanie tradycji i związki z ojczyzną.
Basia nie tylko w domu mówi po polsku, ale też w soboty chodzi do polskiej szkółki. Na koloniach w Bychawie już po raz trzeci, ale w Polsce po raz piąty, wcześniej przyjeżdżała na wakacje do polskiej rodziny. Amerykańskie dzieci jedynie wakacje mają bowiem zorganizowane tak polskie, system edukacji jest jednak inny. W każdym stanie, a nawet w każdym mieście może być zorganizowany na różne sposoby. Nauka w szkole podstawowej może trwać sześć lub osiem lat. Później przechodzi się do szkoły wyższego typu w swoim okręgu. Rodzice, którzy dążą do dobrego wykształcenia dziecka, przenoszą się często do innych dzielnic, gdzie są lepsze szkoły.
Egzaminy obowiązują jedynie tych, którym zależy na przyjęciu do najlepszych szkół. W publikowanych w prasie rankingach znajdują się one na najwyższych pozycjach listy. Tym, co szczególnie różni amerykańskie i polskie klasy lekcyjne jest to, że w ławkach obok siebie siedzą
uczniowie różnych ras i narodowości.
– Basia chodzi do szkoły katolickiej. Uważam, że to dużo lepsze rozwiązanie niż nauka w szkole państwowej – wyjaśnia pani Krystyna. – W państwowych szkołach jest coraz bardziej niebezpiecznie. W naszej wciąż nie ma jeszcze bramek do wykrywania metali i sprawdzania, czy uczniowie nie przynoszą broni i narkotyków. Poza tym jest więcej kultury, siostry dbają o to, aby uczniowie byli grzeczni. To zwyczajna szkoła, koedukacyjna, ale lepiej wychowuje i nikomu przecież nie zaszkodzi, jeśli się raz czy dwa razy dziennie pomodli.
Za tę prywatną naukę płaci się 3000 dolarów rocznie. Dla porównania: za naukę w niepaństwowych szkołach lubelskich płaci się do 600 zł miesięcznie. Plus wpisowe. Prawdopodobnie farmaceuta, a nawet technik farmaceutyczny mógłby sobie na taki wydatek pozwolić. Niemniej, jak podkreśla pani Krystyna, dla niej całoroczna opłata za naukę córki – to trochę więcej niż tygodniówka.
– Tam po prostu łatwiej się żyje, łatwiej się zdobywa wykształcenie, łatwiej zarabia – mówi. – A tu wciąż wszystko na opak.
Rówieśniczki jej córki jeszcze tego nie zauważają. Są zachwycone Polską i Polakami.
– Naprawdę, nie spodziewałam się, że będzie aż tak fajnie! – cieszy się Ania Kania. Przyznaje jednak, że nie wszystkie oczekiwania rodziców zostały spełnione. Wprawdzie mówili bardzo dużo po polsku i wszyscy chwalą je za poprawność językową, ale gdy tylko nadarzy się okazja –przechodzą na angielski. Tak po prostu szybciej i łatwiej im wyrazić myśli. A myślą już tylko po amerykańsku.