Choć idzie jej na dziewiąty krzyżyk, to wciąż się uśmiecha. Kiedy zamknie oczy, pod powiekami ma wisznicki rynek pełen żydowskich sklepików.
O godzinie szesnastej zapłakane niebo nad Wisznicami zaczęło się przejaśniać. Łozy na okolicznych łąkach, gdzie przed wojną grasowały wilki, ruszały się niespokojnie. Gdzieniegdzie zagubiła się wierzba.
Na jednej z nich od zawsze kołysał się diabeł, a mieszkańcy okolicznych wsi omijali ją z daleka, spluwając za siebie na siły nieczyste. Tylko wisznic, na pole prowadzących w tym pejzażu nie było. Od takich polnych bram wzięła się nazwa miejscowości, gdzie Matka Boska zostawiła ślad swojej stopy.
Franciszka w Matkę Bożą mocno wierzy. - Jeszcze w szkole, przed wojną, na bosaka pielgrzymowaliśmy do Kodnia. Do cudownego obrazu wykradzionego z Italii - opowiada Franciszka Sokołowska. W czarnej chustce na srebrnych włosach i czarnych pończochach. Mimo 83 lat uśmiecha się promiennie.
I zaczyna opowieść.
W spichrzu nagnało rodzenie
Mieli konie, krowę, dziadek zrobił budę, jak na cygański wóz. Mama miała 9 rok moja, siedziała z dziadkiem, a babcia Aza wozem krowę gnała. W Kobryniu posprzedawali koni, krowę i na pociąg. A tam już na nich czekali Ruscy. Po trzech latach wrócili pociągiem. Zamieszkali w spichlerzu, bo domu nie było.
Ja urodziłam się w 26 roku. Na ulicy Rowińskiej w Wisznicach mieszkał tata i mama. Mama poszła do swojej mamy, do tego spichlerza i tam nagnało rodzenie. Urodziłam się w spichrzu, w stodole, na sianie.
Rynek
Szewcy naprawiali buty, krawcy szyli płaszcze. Wszystko Żydzi.
No i sklepy spożywcze mieli. Co można było kupić w takim sklepie? Dawniej na wsi każden kasze miał swoją, chleb piekł, a u Żyda kupowało się cukier, mydło, ocet, sól i naftę. Najbardziej potrzebne do życia.
A i cukierki były. A Żyd umiał handlować. Zamiast wydać resztę, wydawał cukierki; landrynki. Dla nas dzieci to było dobrze. No i piekarnie były. Tam chleba się nie kupowało. Ale jak tata pojechał dla nich z końmi, jak przywiózł bułeczek, kajzerek, to były takie dobre. Takie dobre.
Fotografie
A to moje zdjęcie do gimnazjalnej legitymacji. Miałam pełne usta, za pełne. Na fotografię kazali mi zaciskać. Zacisnęłam. Śmiali się potem ze mnie, że lat sobie dodałam. Potem przyszli Niemcy i szkołę rozgonili. Taki czas, taki czas.
Tu mama goni krowy, to kościół, gdzie Matka Boża stopę odbiła w kamieniu. A to moja teściowa, jak była młoda panienka. Pan zaglądnie z tyłu. Tam napisane: dubickie panny rok 1919, zdjęcie zrobione po powrocie z zsyłki w Taszkiencie, gdzie przebywaliśmy.
Szosą ich prowadzili
Tą szosą ich prowadzili. Wykopali dół i strzelali po kolei. Dół wykopali przy wielkiej górze. Strzelali tak, że jak który chciał uciec, to biegł pod górę. Jeden rozpaczliwie chciał wydostać się na górę. To czekali, jak ucieka coraz wyżej i jak już był wysoko zastrzelili. Leciał w dół.
I co im ci Żydzi winni byli?
I nic po nich nie zostało.
Długo po wojnie przyjechali Żydzi, wykopali szkielety, poskładali w skrzynie, wywieźli. Gdzie, nie wie nikt.
Niewiele mi trzeba
Piec chlebowy stoi, ale już w nim nie palę. Serów też nie robię. A pamiętam jak mamusia robiła ser, piekła go w piecu chlebowym, Jezu jakie to dobre było. Mięsa jedliśmy mało. Mama surowe soliła, zawijała w płótno, w worek, szła na strych, w kominie były drzwiczki, wieszała, zamykała i się zapomniało czasem. Paliło się pod kuchnią. Za miesiąc się mięso przypomniało. Kroiło się cieniutko.
A teraz mąż umarł, niewiele mi trzeba.
Piosenka na pożegnanie
Żegnam się z babcią Franią.
Staje w oknie. Na pożegnanie śpiewa piosenkę, którą śpiewała jej babcia: "Nastajut zimowe chołody/ Obsypietsia z nas nasze liści/ Toj popłyniet z wodoj/ A ja stoju i dumaju/ no młodość nie werneczja/ Nie werneczja woda…