Za kilka godzin niezbyt ciężkiej pracy można dostać kilkaset tysięcy złotych. Jak komuś mało i popracuje jeszcze kilka dni, to może liczyć na parę samochodów, wycieczkę, pralkę, komputer, wannę z yaccuzi albo zestaw grzejników do łazienki. Mało tego. Wszyscy sąsiedzi pękną z zazdrości, bo zobaczą, jacy jesteśmy mądrzy, sympatyczni i – od paru minut -- bogaci.
d
Gdzie jest tak dobrze? Gdzie tak płacą? Co trzeba zrobić? Zgłosić się do telewizji. Niestety, nie każdy ma szansę na te wszystkie nagrody. Poza tym na początku trzeba zainwestować własne pieniądze, czas i – przede wszystkim – nerwy.
Wybierz swój program
Wiosną, we wszystkich stacjach telewizyjnych rozpoczyna się nowy sezon, tzw. „wiosenna ramówka”. Co to oznacza dla naszych, coraz chudszych portfeli? Tylko jedno: pojawia się okazja szybkiego zarobku, bo startują nowe edycje kilkunastu teleturniejów i programów rozrywkowych. W każdym do wygrania pieniądze, samochody i mnóstwo innych, wcale nie tanich gadżetów.
Wielka wygrana to kwestia odporności psychicznej, obniżonego poziomu stresu i wielkiego szczęścia. Zanim jednak dopadną nas nerwy, kamery telewizyjne i roześmiany gospodarz programu, musimy przebyć długą drogę.
Zaczynamy ją od wyboru programu, który chcemy wygrać. Tu mamy trzy kategorie: teleturnieje, w których liczy się wiedza i refleks (np. „Jeden z dziesięciu” czy „Miliard w rozumie”), teleturnieje w których wystarczy być i cokolwiek powiedzieć, bo może akurat się trafi (np. „Familiada”) i wreszcie programy, w których najważniejsze będą nasze emocje (reality show typu „Bar” albo programy typu „Dla ciebie wszystko”).
Decyzja podjęta? Dobrze, sprawdźmy więc, czy jest to dobra decyzja.
Gwiazdy kończą w garnkach
Jeżeli, oprócz pieniędzy, liczymy na sławę, to wybieramy różnego rodzaju reality show. Nagrody spore, a telewizja pokazuje nas przez kilka tygodni. Często też ta sama telewizja załatwia nam później pracę.
– Emilia Piotrowska z pierwszej edycji Baru jest obecnie prezenterką MTV – wylicza Marta Libner, rzecznik ATM Grupa S.A., producenta Baru. – Grzegorz Markowski, znany z pierwszego na świecie ślubu w reality show, prowadził w Polsacie program muzyczny. Zwycięzca 2. edycji programu, Eric Alira jest DJ-em w wałbrzyskim radiu. Nasz program pomógł też Mirkowi Klinowskiemu. Przed programem był prawdziwym barmanem, a po programie awansował i jest szefem dwóch restauracji.
Istnieje jednak obawa, ze taka kariera nie potrwa zbyt długo. Większość gwiazd słynnego „Big Brothera” po kilku miesiącach albo zupełnie zniknęła z życia telewizyjnego, albo skończyła w TV-shopach, gdzie zachwala cudowne środki na schudnięcie i niesamowicie wręcz rewelacyjne garnki.
Telewizja lubi brzydali...
Wcześniej jednak do takiego programu trzeba się dostać. Jak? Wysyłając drogiego SMS – za kilka, kilkanaście złotych. A efekt wcale nie jest pewny.
Do zakończonego niedawno „Idola”, na wszystkie trzy edycje, zgłosiło się 22 tysiące osób. Już samo to dało niezły zysk producentom. Podobnie w Barze. Obecnie trwa kampania promocyjna i nabór do czwartej edycji tego programu.
– Zbieramy SMS. Potem będziemy dzwonić do wszystkich osób i rozmawiać z nimi przez telefon – wyjaśnia M. Libner. – Mamy opracowany specjalny zestaw pytań, dzięki czemu możemy dokonać wstępnej selekcji.
Pytający wiedzą już, jak się wysławia kandydat i poznają jego cechy. Około tysiąca osób trafia potem na casting do studia telewizyjnego.
– Przez kilka dni rozmawiamy z nimi, oglądamy i sprawdzamy, jak się zachowują – tłumaczy M. Libner.
Producenci programu szukają przede wszystkim kreatywności, otwartości i poczucia humoru.
– Wygląd to już sprawa drugorzędna – zaznacza M. Libner.
Owszem, drugorzędna, ale...
– Wygląd jest bardzo ważny, ale nie chodzi o to, by uczestnicy programu byli śliczni, jak modele z kolorowych pism – mówi Piotr. Nie chce podawać swojego nazwiska, ponieważ cały czas pracuje przy produkcji tego typu programów. – Albo mówię szczerze, ale bez nazwiska, albo podaję nazwisko i opowiadam same banały. A wracając do programów... Wystarczy obejrzeć słynny, amerykański talk show Jerry`ego Springera. Na widowni siedzą właściwie sami brzydcy ludzie: grubi, niscy o przeciętnych twarzach. Wygladają dokładnie tak samo jak ci, co program oglądają. I o to właśnie chodzi – żeby widz się z nimi utożsamiał. Żeby, patrząc w ekran, widział siebie.
...i nie przepada za intelektualistami
Uczestnik programu powinien przypominać widzowi jego sąsiada, kolegę z pracy, ekspedientkę z pobliskiego warzywniaka, czy wręcz jego samego.
– Wtedy widz uwierzy, że on też nadaje się do takiego czy innego programu. Poza tym większą oglądalność mają te programy, w których występują zwykli ludzie, a nie wybitni intelektualiści – zaznacza Piotr.
Rzeczywiście – wystarczy spojrzeć na rankingi popularności. Dominują programy typu „Familiada”, „Jaka to melodia” czy „Chwila prawdy”. Owszem, od kilkunastu lat jest też „Wielka Gra”, której uczestnicy sprawiają wrażenie, że nauczyli się na pamięć kilku encyklopedii. Ale ten program ma zdecydowanie mniejszą oglądalność.
W programach typu reality show mile widziani są również „wariaci”.
– U nas takich raczej nie było. Ale już w „Idolu” można było zobaczyć ludzi oderwanych nieco od rzeczywistości – mówi M. Libner.
W jednej z edycji „BB” uczestnik, niejaki Irek, skończył swój występ załamaniem nerwowym. Oglądalność wzrosła. Podobnie było przy seksualnych występach Frytki.
– Idąc więc do takiego programu należy liczyć się z tym, że telewizja będzie chciała wyciągnąć z nas złe emocje. Kłótnie, dramaty, łzy, seks i zdrady. Bo widownia uwielbia takie rzeczy – dodaje Piotr.
Seks? Może coś było
Ale nie każdy nadaje się do takich programów. Jeden z uczestników programu emitowanego przez TVN popełnił samobójstwo. W programie uczestnicy próbowali przekonać byłego partnera albo znaną sobie osobę o swojej miłości. Niestety, jeden nie przekonał, a na dodatek się ośmieszył.
W niedawno zakończonym programie „Kawaler do wzięcia” również nie brakowało łez i dramatów. Spośród 25 dziewczyn tytułowy kawaler odrzucał po kolei kandydatki, aż została mu jedna. Intrygi, mataczenie i zawiedzione nadzieje.
– Kobiety, które zostaną odrzucone przez kawalera, mogą stracić poczucie własnej wartości, a to często prowadzi do depresji, samobójstw czy uzależnień. W normalnym życiu to jest trudne i nieprzyjemne, a co dopiero pod ostrzałem kamer – mówi dr Anna Siudem z wydziału psychologii UMCS.
Iza Mika, studentka z Lublina, była bliska wygrania „Kawalera”.
– Znalazłam się tam przez przypadek. Byłam akurat na zakupach i zaczepił mnie producent programu. Zgodziłam się, bo chciałam się sprawdzić i przeżyć coś ciekawego – opowiada. – Spodziewałam się, że będzie lekko, łatwo i przyjemnie, ale mieliśmy naprawdę sporo pracy.
• A nie czuła się pani głupio, kiedy jakiś mężczyzna przebierał w dziewczynach i odrzucał te, które mu się nie podobały? Nie było to upokarzające?
– Fakt, nie było to najprzyjemniejsze. Część dziewczyn bardzo się zaangażowała i odrzucenie było dla nich wielkim stresem. Ja jednak traktowałam to jako zabawę.
Bartek, czyli tytułowy bohater, niektórym dziewczynom proponował wspólne spędzenie nocy.
– Niektóre dziewczyny się na to godziły, ale to niekoniecznie musiało oznaczać seks. Nie wiem, może i było coś takiego – zastanawia się Iza i dodaje: – Jednak cały program był robiony delikatnie i nikt nikogo do niczego nie zmuszał.
Ile można wygrać
Łatwiej wziąć udział w klasycznym teleturnieju. Pytanie, odpowiedź, pytanie odpowiedź i nasze konto znacząco się powiększa. A sama porażka, poza rozczarowaniem, raczej nie przynosi negatywnych skutków.
Najwyższa, jak dotąd wygrana w historii polskich teleturniejów padła w... Lublinie.
– To było w 2002 roku – wspomina Jacek Chmielnik, aktor i gospodarz teleturnieju „Kochamy Polskie seriale”. – Jedna z rodzin wygrała 600 tys. zł w gotówce i wycieczkę dookoła świata. Łączna wartość nagród wyniosła ponad 900 tys.
Najwyższa wygrana w „Milionerach” to pół miliona złotych. Zwycięzca trzeciej edycji Baru dostał 300 tys. Jedna z drużyn walczących w „Awanturze o kasę” zdobyła grubo ponad 100 tys. i kilka samochodów na dokładkę. Jest więc o co walczyć.
„Kochamy polskie seriale”, „Chwila prawdy” i „Familiada” to popularne ostatnio konkursy rodzinne.
– To musi być rodzina. Nie można sobie do drużyny dobrać sąsiada –wyjaśnia J. Chmielnik. – Rodziny, które spełniają ten wymóg, mogą u nas wystąpić. Losujemy tylko kolejność. Nie ma więc żadnych castingów czy wybierania.
Okazuje się, że jesteśmy społeczeństwem w coraz większym stopniu telewizyjnym.
– Owszem, czasami ktoś, na widok kamery, nie jest w stanie nic powiedzieć. Ale to coraz rzadsze przypadki – precyzuje J. Chmielnik.
A co zrobić, by zwyciężać w teleturniejach?
– Trzeba mieć otwartą głowę i zdolność logicznego myślenia. Bo czasami można nie znać odpowiedzi, ale da się ją wydedukować – podpowiada J. Chmielnik.
W co był ubrany Mozart
Najtrudniejsze są te teleturnieje, w których nagrody są relatywnie najsłabsze. W „Wielkiej grze” można wygrać kilkadziesiąt tysięcy. A w swoim temacie trzeba wiedzieć dosłownie wszystko. Jeśli tematem jest życie i twórczość Mozarta, to może paść pytanie o to, w co był Mozart ubrany podczas koncertu wieczorem 9 stycznia...
„Jeden z dziesięciu” – tu pytania są może nieco łatwiejsze, ale ze wszystkich możliwych dziedzin, a na odpowiedź mamy kilka sekund. „Miliard w rozumie” też nie jest łatwy.
– Nagrody są mniejsze, bo oglądalność jest słabsza. A to przyciąga mniej sponsorów – tłumaczy Piotr. – Zwykły widz nie identyfikuje się z uczestnikami „Wielkiej gry”. To za wysoki poziom. Zwykły widz woli oglądać, jak ktoś odgaduje tytuły seriali, które sam zna, albo np. jak głowa rodziny uczy się żonglować piłkami. W epoce telewizyjnej wiedza się nie liczy.
Warto jednak próbować szczęścia we wszystkich teleturniejach i programach. A może właśnie nam się uda? Może to właśnie my wygramy ogromne pieniądze, a sąsiedzi pękną z zazdrości?