W 20-rocznicę wydobycia pierwszej tony węgla na Bogdance odszukaliśmy bohatera prasowych i filmowych relacji z minionych lat. Lucjana Stysia, gospodarza ze wsi Bogdanka, rolnika który w 1975 roku, w wieku 37- lat z stawał się górnikiem. Kopalnia przez ćwierć wieku urosła w potęgę. Jak potoczyły się losy pioniera Bogdanki?
Większych problemów z odszukaniem bohatera reportażu nie miałam. Wystarczył jeden „telefon do przyjaciela”. I jadę na rozmowę. Kresowym akcentem wita mnie pogodnie 65-letni mężczyzna zdrowej budowy. Idziemy na pokoje. Wyciągam na stół zbiór reportaży zatytułowany „Górnicze przedwiośnie”, w którym natrafiłam na postać sołtysa Stysia.
Kilka czarnobiałych fotografii dokumentujących początki kopalni, zamieszczonych na końcu książki, przykuwa uwagę rozmówcy. Długo patrzy na księżycowy krajobraz: rozjeżdżone błoto i barakowozy.
– W 1975 to był szok – mówi Lucjan Styś. – Na mokradłach porośniętych przez olchy, łozy, które były rajem dla dzikich kaczek, ruch był jak w Rzymie. Przyjechało Przedsiębiorstwo Robót Górniczych z Mysłowic, tzw. przemysłówka, przywieźli barakowozy i swoich ludzi. To wyglądało jakby zjechał wielki cyrk. Prawie setka ludzi w tych wozach mieszkała. Jeśli powiem, że Bogdanka, wtedy wiocha zabita dechami, liczyła ponad 60 gospodarstw, to mieliśmy po sąsiedzku prawie drugą wieś. Co tam wieś – to było wesołe miasteczko!. Dziewczyny latały tam, bo chłopak z daleka, nawet żeby nie był najładniejszy, był lepszy, niż swój...
– Od razu położyli płyty betonowe, powstała prowizoryczna droga Puchaczów– Bogdanka. Ilu wtedy ludzi przez wieś się przewinęło! Nieraz nocowali u nas w stodole. Raz zginęła nam wszystka bielizna ze sznura... Ilu reporterów z gazet się tu kręciło! W Wielkopolsce jakiś dziennik napisał o mnie, że jestem sołtysem i starym kawalerem. W krótkim czasie miałem dwie oferty matrymonialne. Małżonka świadkiem: dwie panie nawet przyjechały...
– Pytały o pracę – z uśmiechem prostuje pani Jadwiga.
– Jak zobaczyły moją żonę w domu, to nie wiedziały, o co chodzi. Więc pytały o pracę. A co – ja, sołtys, miałem je zatrudnić?
Pod lupę idzie kolejne zdjęcie: chałupa sąsiadów, państwa Siedleckich patrzy spod strzechy na dudniący przez podwórku ciężki sprzęt.
• Przetrwała?
– Nie ma po niej już śladu. W miejscu, gdzie stał dom, dziś jest prowadzony załadunek węgla.
– A to jestem ja – wskazuje na następnej fotografii postać pracującą w przyklęku.
• Co pan robi na zdjęciu?
– W otwory, które się wierci do mrożenia, wpuszczamy rury.
50 takich otworów pilotowych tworzyło krąg mrożeniowy, w środku którego odwiercało się szyb.
W nie podpisanym z nazwiska pod zdjęciem robotniku z młotem pneumatycznym w ręku, tzw. pikiem, rozpoznaje kolegę.
– Jak taki młot bił, to hełm na głowie aż odskakiwał. Pik sporo ważył. Jak sześć godzin się nim robiło, to potem się czuło…
• Sporo, to znaczy – ile?
– Koło dwudziestu kilogramów.
Mężczyzna pokazuje dłonie. W obu rękach przy palcu serdecznym ścięgna ponadrywane. Nie potrafi ich rozprostować.
– Nie tylko ja mam takie zmiany, wielu kolegów ma to samo – w tej wypowiedzi nie słychać tonu skargi, narzekania czy pretensji. – Długopis mogę utrzymać – kwituje sprawę.
Znów wraca do zbioru fotografii. Nie może oderwać od nich oczu.
– Miałem tę książkę, ale dzieci mi zabrały. Dawno tych zdjęć nie oglądałem.
Pochodzi z Wołynia. W 1943 roku, wraz z rodzicami i sześciorgiem rodzeństwa, uciekli przed czystkami. W Polsce za majątek zostawiony na Wschodzie dostali zamiennik – zrujnowane poniemieckie mienie w Bogdance, które i tak ojciec potem musiał spłacić. W 1968 przejął po rodzicach niespełna 5-hektarowe gospodarstwo.
– Od małego pracowałem na roli. Wiedziałem, co to znaczy obrządek bydła. Wiedziałem, co to podkładka w polu. Co orka. Kiedy siew. Kiedy kosić zboże.
• Jak rolnik został górnikiem?
– W latach 70. na gospodarce było ciężko. Co tu dużo opowiadać – nie było czym podatku gruntowego zapłacić. Przychodził poborca, zapisywał krowę, świnki, czy co tam było. Wcześniej były planowe skupy. Trzeba było oddać zboże, kartofle, mięso. Wieś była oskubana. Biedna. Przemysłu nie było, żeby dorobić. Jedyną szansę zatrudnienia dawało Przedsiębiorstwo z Wołomina, prowadzące w Bogdance prace badawcze.
Poszedłem do kierownika i mówię, że szukam pracy.
„Co ty, człowieku, roboty tu nie ma”. Drugi raz poszedłem. To samo. Potrzeba ugina człowiekowi kolana – poszedłem trzeci raz. W sam raz w piątek, pamiętam jak dziś. „Co do roboty tak się rwiesz?” – zagadnął kierownik. Odpowiedziałem: „Dzieci głodne, buty trzeba kupić, bo idzie zima...”. „No, jak tak mówisz, przyjdź w poniedziałek do roboty”.
1 grudnia 1974 roku zostałem zatrudniony.
• Zaczynał pan od łopaty?
– Nie, od młota. Miałem sąsiada kowala. Niedzielski się nazywał. Już nie żyje. Podszepnął kierownikowi, że potrzebuje pomocnika i zaproponował mnie.
• Miał pan dość krzepy, by uderzać młotem?
– Takie znów ździebełko obok pani nie siedzi – śmieje się.
– Ile to lat temu było... Wtedy był jeszcze silny – zauważa żona.
• Pracę zaczął pan w grudniu, to święta Bożego Narodzenia były już bogatsze?
– Nie, dopiero 15 stycznia wziąłem pierwsze pieniądze. Z czasem było lepiej. Z wiosną kierownik przeniósł mnie na otwór wiertniczy. I zostałem pomocnikiem wiertacza.
• Czy praca w górnictwie była cięższa niż na roli?
– Jak pracowałem w przedsiębiorstwie z Wołomina, to dla mnie człowieka styranego w rolnictwie był to żaden wysiłek. Wcale sobie nie krzywdowałem. Chociaż na pierwszej zmianie tyrałem jak wół, przychodziłem o godzinie 14, wskakiwałem na ciągnik i jechałem w pole.
Gorzej było, jak zaczęła się praca w „przemysłówce”, czyli jak ruszyła wielka budowa pilotującej kopalni. Poszły w ruch młoty pneumatyczne, zaczęło się piekło: tempo, hałas, huk, harówa.
Ludzie z Mysłowic przy zgłębianiu szybu nr 1, tzw. Samsonowicza, bili rekord za rekordem. Takie były czasy. Brało się zresztą za to niezłe pieniądze. Ale, jak to mówią, pośpiech dobry jest przy łapaniu pcheł, a nie przy odpowiedzialnych pracach – kurzawka zniszczyła obudowę i woda zalała ten pierwszy, prawie już zgłębiony szyb.
• Jak dogadywaliście się ze Ślązakami?
– Te pierony mieli się za strasznie mądrych. Oni przyjechali zgraną paczką. Ludzi stąd traktowali jak popychadła. Podszedł taki i krzyknął: „Daj mi brechę”. Skąd miałem wiedzieć co to jest? A to był łom. Takich gwarowych słów używali więcej: perlik – młotek, plajgera – pompa, malota... Potem już wiedziałem, że to zamek do łączenia dwóch lin do kupy. Człowiek latał. Szukał co to, gdzie to – a oni rechotali. Takiego nowicjusza jak ja, zamiast rzucać na głęboką wodę, powinni zawiesić w koszu nad ziemią, żeby pół roku przyglądał się robocie z góry, przysłuchiwał się mowie. Nieraz wyjechałem z szychty i myślałem, czy jeszcze jutro przyjdę do roboty, czy nie.
• Koledzy odchodzili?
– Pewnie, że tak. Pracować trzeba było sześć godzin na dole i człowiek nieraz siadł w tym czasie. Przetrzymałem kryzys jak sportowiec. Z czasem z kolegami pracowało się coraz lepiej. Wołali na mnie sołtys – myśleli, że mam takie nazwisko.
• Czy rolnikowi było ciężko zjechać pod ziemię?
– Najpierw schodziłem po drabinie liniowej aż do 40 metrów. Potem zamontowało się pomost i szedł kubeł w głąb dalej i dalej. Tak, że miałem miękkie wstąpienie w ziemię. Gdyby mnie od razu spuścili kubłem na 920 z prędkością 12m/sek. to pewnie bym tylko słyszał w uszach szum: pstryk, pyk. A tak zdążyłem się przyzwyczaić. Po roku dostałem kartę górnika, a na Barbórkę przydział papierosów i małpkę czyli 0,375 żytniówki.
• A propos alkoholu. Swego czasu miejscowi zacierali ręce, że razem z górnikami ze Śląska pojawi się w Bogdance lepsze piwo. Czy te przypuszczenia się potwierdziły?
– Wtedy u nas piło się „łzy naczelnika”.
• Co to jest?
– Żeby pani była mężczyzną, to bym wiedział, jak wytłumaczyć. Jak się nazywa słaba herbata lub kawa?
• Lura.
– Nie – siuśki. Takie były właśnie „łzy naczelnika”: pełno mętów pływało. Napój gazowany. Na metalową zapinkę zamykane butelki, jak się otwarło, trochę chmielem przeleciało – stuka palcami po stole jak znawca tematu. A od przybycia „przemysłówki” rzeczywiście można było dostać u nas piwo czeskie: „Złoty Kur” i polski „Okocim”.
• Jak górnik zarabiał?
– Jak z przedsiębiorstwa Wołomin przyszedłem do PRG Mysłowice i wypłacili mi pierwszą pensję 13,6 tys. złotych, to myślałem, że to... dla czterech. Takie było przebicie w górnictwie.
• Ile przepracował pan w kopalni?
– Prawie 10 lat zatrudniony byłem przy wierceniu otworów mrożeniowych i głębieniu szybów. Byłem przy wykopie trzech z czterech szybów, które stoją na kopalni. Na rentę poszedłem w 1984 roku.
• Jaki był pana najczarniejszy dzień w karierze zawodowej?
– Odejście trzech kolegów na wieczna szychtę. Zginęli na mojej zmianie przy wierceniu szybu w Nadrybiu.
• Błąd człowieka?
– Jest powiedzenie, że rutyna człowieka zje. I tak jest. Jeden z nich, przodowy, stary górnik, popełnił błąd...
• Ma dzieci i wnuków...
– Dwóch synów, dwie córki i dwanaście wnucząt. Tylko zięciowie są górnikami w Bogdance.
• Z perspektywy lat nie żałuje pan, że zjechał na dół?
– Nie. Mężczyzna powinien mieć syna, posadzić drzewo i zbudować dom. Wszystko to zrobiłem. Zamiast budować dom, mogłem w latach 70. złożyć na kopalni podanie o mieszkanie w Łęcznej. Ale nie chciałem iść do bloku.
• Czyżby typowy górnik, który lubi fajeczkę, gołąbeczka, ogródeczek?
– Fajeczki już nie palę, reszta jest.
• Dorobił się pan odznaczeń?
– Kiedyś orderów nie rozdawano jak teraz. W tamtych latach był goździk i buźka. Na co mi krzyże zasługi? Przyjemnie jest wyjść przed dom i spojrzeć w stronę kopalni na strzelające w niebo szyby…