O siódmej rano w targową środę Piotr Lenartowicz, kowal z Wąwolnicy, otworzył ciężką kłódkę i rozchylił stalowe drzwi. Wnętrze starej kuźni, gdzie pracował ojciec i dziadek Piotra, wyglądało tajemniczo. Po kwadransie osmolone ściany rozświetlił żar z paleniska. Na rynku rozległ się stukot kopyt. Po chwili mogłem przyglądać się, jak kowal zabiera się do kucia konia.
Stare kuźnie bezpowrotnie znikają w polskiego pejzażu. Jeśli jeszcze stoją, to zamknięte na głucho. W wąwolnickim rynku pod numerem 6 podkuć konia można było od zawsze.
- Tu ojciec Pietra i jego dziad kowalował. Jeden solidny i drugi. A Pieter po nich charakter do roboty wziął - opowiada Adam Nadbielski.
Choć to dopiero siódma, a większość chłopów na środowej targowicy, przy otwartych drzwiach kuźni zebrała się grupka ludzi. Jeden przysiadł na pobliskiej ławeczce, drugi na progu, trzeci pomaga Lenartowiczowi żar rozpalać.
Po chwili osmolone ściany, na wpół z kamienia, na wpół z cegły zbudowane, rozświetla płomień paleniska. Na środku wielkie kowadło, osadzone w potężnym pniaku. Na ścianach półki i żerdzie, obwieszone kleszczami, młotkami, pilnikami, przycinakami, gwoździownicami i gwintownicami. Czego tu nie ma...
- Patrz pan: ręczną wiertarkę jeszcze dziadek Wacław pobudował. I bez oliwienia chodzi - śmieje się Piotr Lenartowicz.
Pierwszy klient
Siadam na progu. Promień światła, który wpadł przez dziurawy dach starej kuźni, malowniczo srebrzy siwe włosy kowala.
Jest pierwszy klient. Jan Peterwas z Poniatowej o Lenartowiczu słyszał od lat, ale w kuźni z robotą jest pierwszy raz.
- To porządna siekiera. Ma dziesięć lat i raz klepana. Trza mi ją poklepać i zaostrzyć. Ile to by było? - pyta Peterwas.
- Zaraz zobaczymy, jak stal - mówi Lenartowicz. Bierze młot w garść i w siekierę wali.
- Dobrze jest, będzie na południe, bo wcześniej będę konia kuł.
• To ile się zapłaci?
- Dasz pan dziesiątaka i będzie - śmieje się kowal.
Mamy chwilę, więc pytam Lenartowicza, jak kowalem został.
- A co byś pan chciał wiedzieć?
• Wszystko!
- No to jestem kowalem z dziada pradziada. Skończyłem 65 lat...
Z dziada na ojca, z ojca na syna
W mroku huczy iskrami palenisko, a ja zasłuchuję się w opowieść, co i raz przerywaną przez zaglądających tu gości. Bo kuźnia pana Piotra to nie tylko miejsce, gdzie można zrobić grackę i motykę, kosę wyklepać, czy konia podkuć, ale i poglądy wymienić, ponarzekać, towarzysko się spotkać.
- Tu była kuźnia, za nią sień, kuchnia i pokój. Ot, cały, rodzinny dom. Niestety, się rozpadł, została tylko kuźnia. Najpierw kowalował dziadek Wacław Lenartowicz, potem mój ojciec, Ludwik. Pomagałem w kuźni od małego. Może ze sześć lat miałem. Uczyłem się na szewca, ale kowalem zostałem. Zrobiłem papiery czeladnika, potem mistrza - opowiada Lenartowicz.
- Zawsze solidny, zawsze uczciwy i fach zna. Robi, i robi. A popatrz pan na tych na rynku. Jakbyś pan chciał ich do roboty nająć, to za żadne pieniądze. Wolą winko pić - komentuje jeden z przechodniów.
Naszą rozmowę przerywa stukot końskich kopyt...
To Wiesiek Mędrek prowadzi klaczkę na podkucie
A klaczka idzie jak panienka do tańca. Choć źrebna, nogi stawia jak trzeba.
- Pieter o jej kopyta dba. Puszka kopyta rozczyszczona, to i ścięgna w porządku. Terminu przekucia pilnuję - mówi Wiesław Mędrek.
Klacz staje pod schodami do kuźni. Chłopy zrywają się do trzymania.
- Dajcie jej spokój, sam sobie radę dam - perswaduje kowal i zabiera się do pierwszego kopyta. Najpierw trzeba zerwać starą podkowę, potem specjalnym dłutem kopyto oczyścić, potem przymiarka, dopasowywanie podkowy, przykładanie rozgrzanej podkowy do kopyta, aż po kuźni rozejdzie się siwy dym z przypalonego rogu.
Przy drugim kopycie klacz się rzuca, więc jeden z mieszkańców za uzdę chwyta i razem z Mędrkiem zwierzę trzymają. Na bruk sypią się skrawki kopyta, potem przycięte gwoździe.
Jeszcze tylko zostaje pilnikiem kopyto podrównać i Piotr Lenartowicz zabiera się za trzecie, potem czwarte.
Kiedy do kuźni zagląda kolejny klient z większą robotą, klaczka jest podkuta. Chwila na wręczenie banknotu, uścisk osmolonej kowalowej dłoni i wio, koniku, wio...
A teraz Henryk Pikuła, też syn kowala, z Lenartowiczem na zapłatę się godzi
Piotr Lenartowicz, spracowany, przy kowadle przysiadł. Na chwilę przyszła żona Zuzia z wnuczką. Chłopi od razu rwą się do żartów.
- A to pan słyszał?
- A co?
- U nas o kowalu śpiewa się tak:
Jak się kosy nie poklepie,
baby nie przetrzepie,
to kosić nie chce kosa,
a baba zła jak osa.
Po kuźni rozlega się głośny rechot.
- Niech pan lepiej trzeźwy będzie i trzeźwo myśli! - rzuca w kierunku podśpiewującego Zuzanna Lenartowicz.
W drzwiach staje Henryk Pikuła z Zaborza. W rękach trzyma kosę i kartki z rysunkami.
- Trzymaj pan. To hak do zamykania na wzór. Trzeba mi kilka. Tylko, wiesz pan, każdy dziubek musi wyrobiony mieć, żeby się dobrze zamykało - tłumaczy Pikuła. - Teraz narysuję panu oczko. Trza mi trzy komplety. Do tego trzy kabłączki. Wiesz pan, o co tu chodzi? - dopytuje się kowala.
- Wiem - rzuca krótko Lenartowicz.
- A tu masz pan siekierę do poklepania.
A co ona taka szczerbiona?
- A, kości wołowych pieskowi nakupiłem i porąbałem. I patrz pan: cholera, ostrze puściło. Teraz trza mi wyklepać. No nie, żeby jak brzytwa, ale ostra musi być - tłumaczy Pikuła.
- Dawaj pan, sprawdzimy. Oj, kiepska stal, dlatego miętka taka. Mało się da zrobić.
- Panie Lenartowicz, komu pan mówisz? Mój ojciec kowalem był, to wiem - argumentuje Pikuła.
- Dobra, dobra, przyjdź pan za tydzień, w środę. Będzie wszystko zrobione.
- Tylko pamiętaj pan, lux zrobione ma być. Bo nie zapłacę, nie zapłacę... - rzuca na odchodne dociekliwy klient...
Idziemy na południaka
Jeszcze dwie siekiery Piotr Lenartowicz wyklepie i można szykować się na południaka.
- Wiesz pan, ile siły trzeba mieć, żeby takim młotem walić?
Wyjmuje siekierę z paleniska, wkłada do wody i na kowadło. Po kuźni lecą iskry.
- Pani uważa, bo jak iskra za bluzkę wpadnie, to gorąco może być. Ja już stary i... kto pożar będzie gasił? - rzuca w kierunku Doroty, która z aparatem towarzyszy mi w reportażu.
- Panienka takie włosy piękne jak miedź ma. Oj, będziemy gasić - żartuje kolejny interesant.
- Dobra, na razie koniec. Idziemy do domu na południaka. Trza coś zjeść i wypić, żeby siłę mieć - mówi pan Piotr.
W domu czeka żona z wczesnym obiadem.
Pytam, co kowal podjeść lubi najbardziej?
- Dobre i dużo!
Na jesieni kowal kuźnię rozbierze...
Kuźnie to już przeszłość. Nikt wozów nie robi. Jak kiedyś czterdzieści koni na tydzień Lenartowicz kuł, to teraz ledwo jeden się trafi. Ostatnia duża robota to stalowe elementy mostu w Rogalowie. Nikt nie zamawia gracek, motyk czy pługa. A poza tym zabytkowa kuźnia grozi zawaleniem.
- Jeszcze siekierę czy kosę idzie poklepać. Jak mnie nie będzie, to chłop kupi sobie w geesie babkę i sam kosę wyklepie.
• Panie Piotrze, to co będzie z kuźnią, z narzędziami dziadka Wacława?
- Na jesieni weźmie się na wóz. Część na złom, część do domu, gdzie na podwórku, w gospodarczym budynku, małą kuźnię zrobię - uśmiecha się kowal.
- Tak, tak, to wszystko już przeszłość - dodaje Marian Turek z Łąk. Kiedyś tylu kowali było...
- Słuchaj pan: Mucha Kazimierz - nie żyje. Wacek Ścibor - nie żyje. Tadek Łukaszewicz - nie żyje. Zygmunt Gocłowski - nie żyje. - wymieniają po kolei.
- Ostatni Piotr Lenartowicz jest. Przystępny i ludzki. A jak na robocie się zna! - kiwa głową Marian Turek.
- I z dobrej rodziny chłop - dodaje Aleksander Dobraczyński z Wąwolnicy.
- Ale na jesień nie będzie kuźni. A jak Pieter umrze? - pyta z zadumą jeden z nich.
- Pieter mocny jest. Wszystkich nas przetrzyma...