W Boże Narodzenie 1942 roku hitlerowcy otoczyli kościół w Łaszczowie. Wiernych wygoniono ze świątyni i ustawiono w szeregu. Co dziesiąty miał zginąć. Zaczęło się odliczanie. Wśród parafian był 45-letni Edmund Monsiel i jego kuzyn, Józef Wyrostkiewicz. Jeden z oprawców wskazał palcem na kuzyna. Został rozstrzelany wraz z 75 innymi osobami
Szanowny Czytelniku!
Dzięki reklamom czytasz za darmo. Prosimy o wyłączenie programu służącego do blokowania reklam (np. AdBlock).
Dziękujemy, redakcja Dziennika Wschodniego.
Kliknij tutaj, aby zaakceptować
Widok masakry był dla Monsiela wstrząsem. Od tamtego czasu zaczął unikać kontaktu z ludźmi, w ukryciu rysował. Przez 20 lat stworzył około 560 prac, które - odkryte dopiero po jego śmierci - zrobiły zawrotną karierę.
- Stryjek miał opinię dziwaka - opowiada krewny artysty, Jacek Monsiel z Wożuczyna. - Gdy zmarł i rodzina znalazła jego rysunki, chciano je spalić. Były tak dziwne i niesamowite, że budziły lęk. O tym, że prace ocalały, zdecydował przypadek.
Oczy, wąsy, dłonie...
Rysunki Monsiela można oglądać w prestiżowych muzeach i kolekcjach prywatnych m.in. w USA, Szwajcarii i Francji, a także w Warszawie i Krakowie (w prywatnych kolekcjach). Artysta zdobył jednak dość kontrowersyjną sławę. Obsesyjnie rysował twarze i zarysy postaci (zawsze mężczyzn). Często na rysunkach pojawiały się cytaty z Pisma Świętego oraz wezwania skierowane do bliźnich. Pisał, aby nie prowadzili wojen, wyrzekli się przemocy, szatana i grzechu. Z prac Monsiela patrzą dziesiątki oczu. Sporo jest także symboli religijnych. Te powielane setki i tysiące razy głowy, oczy, wąsy oraz cytaty z "Biblii” są, jak orzekli później psychiatrzy, dowodem na to, że Monsiel cierpiał na schizofrenię paranoidalną. Czy na pewno?
- Stryjek był typem samotnika - opowiada Jacek Monsiel. - Tworzył nocami, przy lampie naftowej lub palących się świecach. Rysował twardym, zatemperowanym ołówkiem na przypadkowych skrawkach papieru. Często były to druki (w latach 50. rysował na kwitach z Cukrowni "Wożuczyn” - red.), gazety, kartki wyrwane z zeszytów i książek. Żył wśród swoich niesamowitych fantazji i dziwacznych wizji, ale z pewnością był zdrowy na umyśle. Tacy ludzie jak on, nie zawsze pasują do tzw. normalnego świata i do środowiska, z którego wyrośli.
Potomkowie Francuzów
Według jednej z rodzinnych legend rodziny Monsielów ich przodkiem był francuski żołnierz, który po klęsce napoleońskiej armii w Rosji w1812 r., przywędrował w okolice Łaszczowa. Był ciężko ranny. W jednym z domów znalazł ratunek i... żonę, praprababkę Edmunda. Ów praszczur miał nazywać się Monnssiol i był zdolnym stolarzem. To ponoć jemu Monsielowie zawdzięczają zdolności manualne. Ojciec Edmunda, Mikołaj, również zajmował się stolarką. Urodził się we wsi Oszczów oddalonej o kilka kilometrów od dzisiejszej granicy z Ukrainą i tam ożenił się z "niebrzydką” panną, Karoliną Dutkiewiczową. Wiadomo że w latach 20. XX wieku, Monsielowie wraz z dziećmi: Edmundem, Anielą i Kazimierzem przeprowadzili się do Łaszczowa. Tam przy ul. 3 Maja 11, mieli maleńki sklepik konfekcyjno-galanteryjny. Handlem zajmowała się głównie pani Karolina (Mikołaj często wyjeżdżał). Pomagały jej dzieci. Nie zawsze miały jednak na to czas. Brat Edmunda, Kazimierz, terminował w Łaszczowie "za stolarza”, jego siostra wyszła za miejscowego rzemieślnika, Józefa Wyrostkiewicza. Natomiast Mundka, po ukończeniu gimnazjum w Łaszczowie, rodzice posłali do Seminarium Pedagogicznego w Chełmie. Po ukończeniu szkoły to on przejął rodzinny interes. - Przed wojną Edmund był postrzegany w Łaszczowie jako człowiek kulturalny i majętny - mówi Jacek Monsiel. - Interesował się fotografią i miał, co było u nas rzadkością... półkę z książkami. Mundek to była najlepsza partia w okolicy. Nic dziwnego, że cieszył się powodzeniem u płci przeciwnej. Jednak jakoś nigdy się nie ożenił i nie miał dzieci.
Inspektor od buraków
Wojna zastała starego już kawalera Edmunda Monsiela w Łaszczowie. Niemcy odebrali mu sklep. Zajęli budynek i urządzili w nim kwaterę wojskową. Jednak, tak naprawdę, życie Monsiela odmieniło się dopiero w Boże Narodzenie 1942 roku. Wtedy to, w akcji odwetowej za napad partyzantów na posterunek miejscowej żandarmerii, pod kościołem w Łaszczowie hitlerowcy zamordowali kilkudziesięciu Polaków. Monsiel uniknął śmierci, ale widok rozstrzeliwanych ludzi pozostawił w jego psychice trwały ślad. Zaczął się bać. Pewnej nocy uciekł z Łaszczowa do brata, mieszkającego w Wożuczynie. Tam znalazł azyl.
We wnęce na strychu domu, przesiedział blisko 3 lata. - Pomieszczenie miało ok. 4 mkw. powierzchni. Było tak niskie, że nie dało się w nim stać. Nie było okna. W lecie grzało tam niemiłosiernie, w zimie dokuczał mróz - mówi Jacek Monsiel. - A jednak Edmund czuł się tam dobrze. Wychodził nocami. Czasem prosił tylko o papier i ołówki. Dużo rysował, ale nikomu swoich prac nie pokazywał. Ludzie mówili, że bazgrze coś z nudów...
Po zakończeniu wojny, artysta nadal niechętnie opuszczał strych. W końcu, po wielu namowach rodziny, przeniósł się do opuszczonego młyna w Wożuczynie. Dzięki wstawiennictwu brata (cenionego stolarza) został zatrudniony w wożuczyńskiej cukrowni. Pracował w niej przez wiele lat, m.in. jako wagowy oraz inspektor upraw buraków. Miejscowi wspominają, że był elegancki, uprzejmy i trochę nieśmiały.
- Pracowałem w cukrowni od 1945 do 1975 roku. Pamiętam Mundka dobrze - wspomina Józef Rosołowski z Wożuczyna. - Wiedzieliśmy, że coś sobie maluje, ale zawsze zachowywał się normalnie. To był wyjątkowo porządny człowiek.
W połowie lat 50. młyn, w którym mieszkał Monsiel, zaczął się walić. Artysta wynajął w Wożuczynie niewielki pokoik, gdzie mieszkał przez 6 lat. 18 kwietnia 1962 r. zmarł na zapalenie płuc w szpitalu w Tomaszowie Lub. Pochowano go na cmentarzu w Wożuczynie.
Skarby w piecu
Kilka tygodni po śmierci artysty rodzina znalazła pod piecem, w domu brata Monsiela, drewniany kufer, zamknięty na 3 kłódki. Odkryto w nim 180 rysunków i szkiców Edmunda. W pokoju, wynajmowanym przez zmarłego, znaleziono ponadto w rulonie, wciśniętym pod okienny parapet, 380 prac. Nikt nie wiedział, co z nimi zrobić. Ktoś chciał je spalić, ktoś inny dać dzieciom do zabawy. W końcu zamknięto je w kufrze i odstawiono w kąt. Nie na długo. - W wakacje 1962 r. z Wrocławia przyjechał nasz krewny, student, Edward Żak. Opowiedziano mu o rysunkach. Obejrzał prace i postanowił zabrać ze sobą. Chciał zorientować się czy są coś warte - mówi Jacek Monsiel. - W mieście spodobały się.
Za namową kolegi, Żak napisał o rysunkach do "Przekroju”. Do listu dołączył dwa rysunki stryjka. Niedługo potem zostały opublikowane.
Po kilku dniach od ukazania się publikacji, do Wrocławia przyjechał znany krakowski psychiatra Jan Mitarski. Był podekscytowany. Odnalazł Żaka i kupił od niego kilkadziesiąt rysunków. Pojechał także do Wożuczyna. Tutaj nabył (podobno za grosze) kolejnych 50 prac artysty. 19 listopada 1963 r., w siedzibie Krakowskiego Stowarzyszenia Historyków Sztuki (jego prezesem był wówczas Ignacy Trybowski) przy Rynku Głównym 22, otwarto wystawę pt. "Świat samotnych wizji Edmunda Monsiela”. To była prawdziwa bomba. Dla psychiatrów twórczość Monsiela była znakomitym "przykładem klinicznym”. Historycy sztuki odkryli genialnego artystę (porównywano go potem m.in. z Nikiforem i Ociepką), a dla miłośników folkloru dowodem na to, że na PRL-owskiej wsi wyrastają prawdziwe, choć nieoszlifowane diamenty. Tak zaczęła się pośmiertna sława artysty.
Wożuczyński tryptyk
W rodzinie Jacka Monsiela pozostało trochę pamiątek po niesamowitym stryju. Są to głównie szkice do jego dzieł. Jednak zostało także kilka rysunków, z których pan Jacek jest szczególnie dumny. Trzy z nich to jedyny w swoim rodzaju tryptyk. - Stryjek namalował trzy rysunki, które łączą się ze sobą. Po lewej stronie jest twarz Pana Jezusa, w środku zamordowany Wyrostkiewicz ze śladem po kuli na czole, a po prawej stronie Hitler, który jest uosobieniem diabła - tłumaczy Jacek Monsiel. - Ten tryptyk jest kluczem do zrozumienia twórczości genialnego artysty.