Jeśli parlament i prezydent szybko uwiną się ze swoją pracą, to w tegorocznych wyborach na radnych województw, gmin i miast połowę kandydatów będą stanowiły kobiety.
O co w nim chodzi? Pomysł jest prosty: liczba kobiet na danej liście kandydatów nie będzie mogła być mniejsza niż liczba mężczyzn. Tak ma być w wyborach do Parlamentu Europejskiego, na radnych, posłów i senatorów.
Żeby tak się stało, parlament musi zgodzić się na zmianę ordynacji wyborczej. Projekt przygotował Komitet Obywatelski "Czas na kobiety”.
Koniec z obietnicami
Za zbieranie podpisów potrzebnych, żeby projekt znalazł się w sejmie, mocno zabrały się działaczki PO z Lublina: europosłanka Lena Kolarska-Bobińska, poseł Joanna Mucha i wicewojewoda Henryka Strojnowska.
– Obecny system jest niesprawiedliwy. Jeśli chcemy prawdziwej demokracji, to trzeba wprowadzić równość. Parytet jest narzędziem, żebyśmy doszli do prawdziwej demokracji. Mężczyźni mają niesłuszne przywileje dzięki płci i tradycji – tłumaczy Henryka Strojnowska i oblicza, że 80 proc. posłów to mężczyźni. – Coraz mniej jest osób, które uważają, że parytet w wyborach jest niesłuszny.
– Kobiety bardzo dobrze radzą sobie w biznesie, ale w polityce nie mogą się przebić. Przez ostatnie 20 lat edukacja i dyskusje nie pomogły. Teraz etap obietnic trzeba uznać za zakończony. Nie chodzi o obietnice liderów partii, trzeba wprowadzić reguły, które wymuszą umieszczenie kobiet na listach wyborczych – podkreśla Lena Kolarska-Bobińska.
Liczy się skuteczność
Jednak wbrew pozorom nie wszystkie kobiety są za wprowadzeniem parytetu. Burzę wywołało lipcowe oświadczenie grupy kobiet – przedsiębiorców, dziennikarzy, naukowców – opublikowane przez ogólnokrajowe media. Panie stwierdziły, że taki pomysł je obraża. – Nie chcemy, żeby ktokolwiek dawał nam gwarancje ze względu na płeć, świetnie radzimy sobie bez tego.
Mocno podzielona jest nawet rządząca Platforma. – Jestem przeciwna sztucznemu wprowadzaniu kobiet do życia publicznego. Nie jest ważnie, jakiej płci jest polityk. Chodzi o to, żeby był skuteczny. Wybieramy lekarza, nie patrząc na to, czy jest kobietą czy mężczyzną, ma po prostu dobrze leczyć. Wolę, żeby o mnie mówili, że jestem posłanką z Lublina, a nie z parytetu – tłumaczy poseł Magdalena Gąsior-Marek z PO.
– Oczywiście, trzeba zachęcać kobiety, żeby wchodziły do polityki. Kobiety wnoszą inny punkt widzenia, chętniej zajmują się np. zdrowiem, oświatą czy sprawami społecznymi. Należy pokazać, że ich wiedza bardzo się przyda w parlamencie.
Kobiety górą
Nie ma gwarancji, że dzięki parytetowi w sejmie i samorządzie przybędzie dobrze przygotowanych osób.
– Jeśli kobieta jest skuteczna, to przekona kolegów, żeby umieścili ją na liście wyborczej, a potem przekona wyborców żeby na nią zagłosowali – podkreśla Gąsior-Marek. Podaje tu swój przykład: długo wahała się, czy podjąć wyborcze wyzwanie, czy jest sens startować z ostatniego miejsca, czy nie jest to wyrzucenie pieniędzy w błoto. – Kobiet w życiu publicznym jest coraz więcej, ten proces już trwa. Nie można go sztucznie przyspieszyć.
Okazuje się, że projekt parytetowych zmian ordynacji wyborczej może prowadzić do nierównego traktowania mężczyzn. Jak? Wystarczy, że lista kandydatów w wyborach ma nieparzystą liczbę miejsc. W takim przypadku zawsze – zgodnie z projektem – kobiet musi być na liście więcej niż mężczyzn.
Autorzy projektu zauważyli: "Komitety wyborcze nie są jednak związane narzuconą im z góry koniecznością umieszczania na listach nieparzystej liczny kandydatów, mogą wiec zachować parytet 50/50”.
Jeśli sejm i senat szybko przegłosują zmiany w przepisach i nie będzie weta prezydenta, to połowa kandydatów na radnych w tegorocznych jesiennych wyborach samorządowych będzie kobietami.
Poparcie dla parytetu wyborczego
20 proc. jest zdecydowanie przekonanych, że zapewnienie kobietom określonego minimum miejsc na listach wyborczych zachęci je do startu w wyborach (46 proc. mówi "raczej tak”, 19 proc. "raczej nie”, 5 proc. "zdecydowanie nie”).
Wprowadzenie parytetu zdecydowanie poparło 23 proc. pytanych, "raczej tak” odparło 37 proc., "raczej przeciwnych” jest 20 proc., a zdecydowanie "nie” mówi 10 proc.
Od 1997 roku rośnie liczba osób, które są za takimi zmianami prawa i maleje grono ich przeciwników (teraz odpowiednio 47 proc. i 44 proc.).
Generalnie, pomysł, żeby prawo regulowało liczbę miejsc dla kobiet w parlamencie czy administracji, popiera więcej kobiet niż mężczyzn.
Najwięcej pytanych osób (42 proc.) jest przekonanych, że bez względu na liczbę kobiet państwowe instytucje będą działały tak samo.
Większość badanych (40 proc.) zagłosuje w wyborach na kobietę, jeśli do wyboru miałoby kandydatów z tej samej listy, w podobnym wieku, z podobnym wykształceniem i kompetencjami.
Styczniowe badanie wykonało CBOS dla Kongresu Kobiet