„Pomoce rządowe to kropla w morzu potrzeb”. „Kontrakty z łatwością zostały pozrywane”. „Każdy z nas radzi sobie jak może” - branża muzyczna mocno odczuła skutki pandemii koronawirusa i wprowadzanych przez rząd obostrzeń. Można powiedzieć, że cała kultura stanęła w miejscu
Po wybuchu pandemii i odnotowaniu pierwszych przypadków zakażenia w Polsce, rząd zaczął stopniowo wprowadzać obostrzenia. 8 marca Główny Inspektor Sanitarny zarekomendował odwołanie wszystkich imprez masowych w kraju, organizowanych w zamkniętych pomieszczeniach, w których miało uczestniczyć więcej niż tysiąc osób. Dwa dni później premier ogłosił, że odwołane zostają wszystkie imprezy masowe. 30 maja restrykcje złagodzono: można było organizować koncerty plenerowe, ale z limitem 150 osób. Uczestnicy musieli też zachowywać dwumetrowy dystans społeczny oraz zasłaniać usta i nos.
Od 17 lipca ponownie można organizować wydarzenia artystyczne i rozrywkowe na otwartej przestrzeni. Nie obowiązuje już limit osób, ale na pięciu metrach kwadratowych może przebywać tylko jeden słuchacz. Trzeba także zachowywać odległość dwóch metrów od innych. Uczestnicy takich wydarzeń muszą zasłaniać usta i nos, chyba że odległości między nimi są większe niż półtora metra.
Obostrzenia te są bardziej rygorystyczne w tzw. strefach żółtych i czerwonych, czyli tam, gdzie według Ministerstwa Zdrowia, ryzyko zakażenia koronawirusem jest większe lub tam, gdzie są ogniska epidemiczne. W żółtej strefie w wydarzeniach plenerowych może uczestniczyć maksymalnie 100 osób. W czerwonej jest całkowity zakaz organizowania takich imprez.
Jazda na oparach
- Muzyk na ogół w tej sytuacji mówi, że „jedzie na oparach”, czyli na tym, co zaoszczędził po poprzednim sezonie. Te wszystkie pomoce rządowe to kropla w morzu potrzeb. Można to traktować tylko jako niewystarczającą zapomogę, którą już dawno przejedliśmy. Nadal płacimy rachunki, opłaty, kupujemy jedzenie, a dochodów nie mamy. Bo już teraz nikogo nie obchodzimy, przecież kasę rozdano i wszystko już otwarto. Oprócz koncertów, z których żyjemy. Sytuacja jest ciężka i chyba wszyscy wiedzą, że te koncerty „pandemiczne”, internetowe, nie przynoszą dochodów. To doprowadzi wielu z nas do zmiany zawodu - tłumaczy Grzegorz Wilk, wokalista, autor tekstów i kompozytor.
- Minimalizowanie kosztów, pożyczki, przyjaciele, oszczędności. Każdy z nas radzi sobie jak może. Mam znajomych aktorów, którzy zmienili branżę i chwilowo są kurierami. Zdarzyły się może dwukrotnie jakieś nagrania, gdzie można było zaśpiewać coś odpłatnie. Była też cała masa wystąpień charytatywnych, bo cały czas są potrzebujący, którzy chorowali już wcześniej. Teraz zeszli na dalszy plan i czekają w kolejce za wirusem. Jesteśmy w stanie przetrwać fizycznie i nie umrzemy z głodu - mówi Renata Przemyk, polska wokalistka.
W podobnym tonie wypowiada się Przemysław Gilewicz, lider chełmskiej formacji Nokaut, która gra muzykę disco polo. - Jeżeli muzyk nie myślał w ostatnich miesiącach, że nie zawsze będzie kolorowo, to mógł mieć naprawdę duży problem. Trzeba było szukać jakichś zajęć, nawet nie do końca związanych z muzyką. Nas ratuje jeszcze YouTube, wpływy reklamowe i ewentualnie jeszcze kontrakty reklamowe z firmami pod filmami, które prezentujemy. Przychody koncertowe, które zapewniały nam byt, urwały się praktycznie z dnia na dzień. Ostatni koncert zagraliśmy w styczniu. Już pomału pokrywa nas szadź - mówi Przemysław Gilewicz.
Odwoływane koncerty
Jak mówią sami artyści, niemal z dnia na dzień stracili jedno ze swoich źródeł dochodu, czyli pieniądze za występy na żywo. Koncerty były odwoływane, mało kto decydował się na przełożenie ich na późniejszy termin.
- Przez pięć i pół miesiąca udało się zagrać cztery koncerty, w tym na festiwalu Pol’and’Rock. Był jeden, gdzie chodziło głównie o transmisję. Pozwolenie na wejście na salę miało tylko 50 osób. Były też dwa koncerty takie, gdzie obowiązywały te wszystkie obostrzenia. Cudownie było znowu poczuć kontakt z publicznością, ale to nie było to samo: musieli być w maseczkach, bardzo daleko ode mnie i rozmieszczeni po całej sali - opisuje Renata Przemyk.
- Zwykle mieliśmy wyjazdy co tydzień: wyjeżdżaliśmy w piątek i wracaliśmy w niedzielę. W naszym przypadku odwołano nam 55 koncertów w okresie od maja do końca września. Zaledwie kilka z nich udało się przełożyć na inny termin, mamy zapewnione, że zagramy na tych imprezach. Większość osób, które z nami współpracują, powołały się na konieczność siły wyższej i odwołały umowy bezpośrednio. Nie przysługuje nam z tego tytułu ani żadne zadośćuczynienie, ani żadna forma wsparcia - dodaje Gilewicz.
- Ostatni koncert zagrałem 6 marca, kiedy już była taka napięta sytuacja. Z powodu pandemii odwołano mi dwie całe trasy koncertowe, czyli łącznie 22 koncerty. Do tego dochodzi jeszcze trasa w Stanach Zjednoczonych oraz inne zakontraktowane imprezy sezonowe. Niestety, samorządy poszły na łatwiznę i zamiast przesunąć daty koncertów, wolały je odwołać. Z drugiej strony trudno im się w tej sytuacji dziwić, bo pieniądze, które miały zabezpieczone w budżecie na imprezy i artystów, poszły na cele „rządowo-covidowe”. Kontrakty z łatwością zostały pozrywane, bo w umowie zawsze jest punkt o klęsce żywiołowej, a poza tym rząd wyraźnie zabronił organizacji imprez. Zatem wszyscy kryci, koncerty odwoływane nawet na miesiące do przodu, a zaliczki zabezpieczające transakcje trzeba było oddać. Państwo nie uregulowało tego w żaden sposób, bo tak komuś było wygodnie. Mieliśmy do wyboru: albo wejść na ścieżkę wojenną z samorządami, sądzić się, prawdopodobnie przegrać i nigdy więcej już tam nie zagrać, albo po prostu zwracać zaliczki - mówi Grzegorz Wilk.
Opłaty nie zniknęły
- Prowadzę działalność gospodarczą, ale nie jestem „vatowcem”. ZUS i koszty księgowe co miesiąc płacę normalnie. Skorzystałem z ulg, które nasze państwo wprowadziło, czyli umorzenie ZUS-u na trzy miesiące, wsparcie części kosztów prowadzenia działalności. To jednak jest zaledwie część tego, co straciłem. To nie jest nawet 3 proc. moich dochodów i 3 proc. kosztów, które ponosimy - wylicza Gilewicz.
Jak dodaje, do tego dochodzą jeszcze koszty muzycznej działalności, czyli - na przykład - stworzenie od podstaw teledysku do piosenki, nagranie go i wyprodukowanie. W sumie trzeba za to zapłacić około 12-13 tys. zł.
- Pomoc od państwa, bezzwrotny kredyt, był w wysokości 5 tys. zł. I to jest jednorazowa zapomoga. W ciągu roku muszę wydać takich klipów trzy czy cztery, a nie mam teraz możliwości zarabiania. Gdy nie wydaję kolejnego klipu, to kończą się możliwości reklamowe i współpracy z firmami - mówi lider grupy Nokaut.
Bohaterowie drugiego planu
Branża muzyczna to nie tylko artyści występujący na scenie, ale również technicy estradowi oraz wszyscy ci, którzy pracują przy organizacji koncertów.
- Nie można zapominać także o tych, którzy pozostali bez pracy, a zajmują się infrastrukturą wspomagającą przedstawienie, czyli nagłośnieniem, oświetleniem czy obsługą sceny. Szyderstwa i zachęcanie do „zabrania się do uczciwej roboty” przez internetowych „doradców” są na porządku dziennym. Tylko że my jesteśmy zawodowcami we własnej dziedzinie, którą wykonujemy przez lata. To nie jest takie proste, rzucić wszystko i przebranżowić się na coś, o czym się nie ma pojęcia. Mnie też posłano już do noszenia skrzynek w sklepach - przyznaje Grzegorz Wilk.
Rozmawialiśmy z Krzysztofem Szalakiem, właścicielem lubelskiej firmy Stage Service, która zajmuje się techniką estradową. Jak mówi, w kwietniu, maju oraz czerwcu nie zrealizował żadnej imprezy. Dopiero w lipcu w Trybunale Koronnym było pierwsze wydarzenie po długiej przerwie, przy którym pracował.
- Trudno mówić o jakiejkolwiek pracy. Udało nam się ostatnio w sierpniu zrobić jakieś proste imprezy: zawody balonowe i festiwal „Viva Il Cantare” w Nałęczowie, który robimy od początku istnienia. W ostatni weekend w Kurowie z kolei rocznicę Bitwy Warszawskiej i gminne dożynki. To wszystko - wylicza Szalak. Jak dodaje, obecnie pojawiają się pojedyncze zapytania o obsługę imprez. Nikt jednak nie jest w stanie potwierdzić, czy takie wydarzenie na pewno się odbędzie i w jakim terminie. - Organizatorzy nie chcą ryzykować, bo kto zaryzykuje, skoro nie można wpuścić pełnej sali?
Szalak skorzystał z niektórych świadczeń pomocowych, proponowanych przedsiębiorcom. - „Postojowego” nie dostałem, bo mam pół etatu w domu kultury. To już się okazuje, że z głodu nie umrę (śmiech). Jedyne, co mi się udało uzyskać, to bezzwrotną pożyczkę z urzędu pracy (jednorazowe wsparcie w wysokości 5 tys. zł - przyp. aut.). W bankach nie płacę rat, tylko same odsetki. To też za chwilę się skończy.
Przeszli do internetu
Muzycy, którzy zostali odcięci od swojego podstawowego źródła zarobkowania, czyli koncertów na żywo, przenieśli się do internetu. Po wybuchu pandemii i wprowadzeniu najbardziej rygorystycznych obostrzeń to była jedyna forma komunikacji z fanami.
Część takich występów była dostępna w pełni za darmo. Natomiast niektórzy artyści decydowali się na grę w zamian za datki.
- Jeżeli znikniesz z rynku, przestaniesz się gdziekolwiek pojawiać, to na twoje miejsce jest trzech czy czterech kolejnych wykonawców, którzy są na te czasy lepiej od ciebie przygotowani. Graliśmy koncerty online, ale to nie wiąże się z żadnym zastrzykiem gotówki. To jest wyciągnięcie ręki do fanów i pokazanie im, że cały czas z nimi jesteśmy i działamy - tłumaczy Gilewicz.
A Grzegorz Wilk zwraca uwagę, że internauci nie szczędzili gorzkich słów pod adresem muzyków. Jak mówi, on również musiał zmierzyć się z takimi opiniami.
- To, co zauważyłem w mediach i na forach społecznościowych, jest dla nas bardzo przykre. Ludzie z taką nienawiścią i pogardą zwracają się do wykonawców, jakby wszyscy pracujący w branży artystycznej byli celebrytami. To oczywiście wynik bardzo szkodliwych doniesień o „biednej” Edycie Górniak czy Maryli Rodowicz, które „w samym tylko kwietniu nie zarobiły po około 500 tys. zł”. To normalne, że przeciętny człowiek irytuje się, czytając takie wiadomości. Ale tak zarabiających osób jest w Polsce kilkanaście. A nienawiść jest wylewana na zwykłych muzyków.
Co dalej?
Nastroje wśród artystów, z którymi rozmawialiśmy, są raczej pesymistyczne.
- Jest mi smutno, tak jak innym artystom, kiedy uświadamiamy sobie, jak dalekie miejsce w szeregu najpilniejszych potrzeb zajmuje kultura i sztuka, jak jest nieistotna dla rządzących. To trochę tak, jakby zupełnie nie rozumieli, że bez kultury zostaje nam tylko fizyczne trwanie. Pozostaje mieć nadzieję, że to się bardzo szybko skończy i będziemy w stanie wrócić do normalnego życia, będziemy mogli sami zadbać o siebie, nie licząc na żadne wsparcie i zrozumienie - podkreśla Renata Przemyk.
- Myślę, że prędzej czy później uda się wrócić do stanu sprzed pandemii. Pytania są natomiast takie: co zostanie z kultury? Kto zostanie w zawodzie? Co ludzie sztuki mają zrobić ze sobą przez dwa lata? Oczywiście będziemy dwa lata starsi, życia nikt nam nie odda. Możemy pisać piosenki, tańczyć, uczyć się ról i ćwiczyć, grać online darmowe spektakle, ale w tym samym czasie musimy mieć też za co żyć. To nie jest tak, że zahibernujemy się na dwa lata, a umowy z tego roku przepiszemy na 2022 rok i będzie w porządku. To nie rozwiązuje sprawy. Możemy sobie ponarzekać, ale na te nasze narzekania nikt już nie zwraca uwagi - mówi Grzegorz Wilk.
Przemysław Gilewicz jest zdania, że przyszły rok również będzie „koncertowo” stracony i nie powrócimy do stanu sprzed pandemii. - Mam nadzieję, że lokalne władze będą bardziej stawiać na lokalnych artystów, aby okazać im większe wsparcie niż gwiazdom z Polski - kończy lider grupy Nokaut.