O świcie mieszkańców Lublina budził star rozwożący mleko, a wieczór kończył hymn grany o północy w radiowej Jedynce. Nocą jednak centrum miasta było rozświetlone przez kolorowe neony, a popularne restauracje pękały w szwach od nadmiaru gości
Restauracją, która w latach 60. i 70 była czynna do późna w nocy, była m.in. „Europa”. Warunkiem wejścia był obowiązkowy krawat (przez pewien czas było to ściśle przestrzegane); niektórzy nosili go ze sobą w kieszeni. Przez wiele lat była to najbardziej ekskluzywna restauracja Lublina, gdzie można było zamówić np. bliny z kawiorem. Zamykali ją (teoretycznie) o 2 w nocy.
Co ciekawe, w restauracji obowiązywały przez dłuższy czas dwa jadłospisy: pierwszy ważny do godz. 23 i drugi od godz. 23 do 2. Różniły się głównie ceną. W tym drugim obowiązywała „taryfa nocna”.
Wejście od podwórka
- Przez wiele lat portierami w Europie byli jeszcze starsi, przedwojenni fachowcy w tej branży - mówi Jacek Mirosław, wieloletni fotoreporter lubelskich gazet. - Bywały noce, kiedy mieli pełne ręce roboty: pod drzwiami stał tłum chętnych do wejścia i zdarzały się drobne awantury. Zdesperowani, którzy chcieli zwrócić na siebie uwagę, przykładali banknot Narodowego Banku Polskiego do szyby. Miało to zmiękczyć serce „ciecia”. Jak niesie fama, niektórym - dzięki znajomościom w kuchni - udawało się wejść do restauracji przez podwórko od strony ul. Staszica.
Nieco krócej był czynny lokal „Pod Karasiem” - róg Hempla i Peowiaków (co ciekawe, przez wiele lat najtańszą rybą w PRL-u był dorsz, który był jednym z głównych dań; oprócz śledzia).
2 koniaki, 2 kanapki
Na rogu ul. Narutowicza i Osterwy (Kapucyńska) działała restauracja „Śródmiejska” (prowadzona przez LSS) zwana też „Śródziemnomorską”, ale nie z powodu menu. Był to podrzędny lokal, z niskimi cenami, który cieszył się niezbyt dobrą opinią. Potem się nieco poprawiło, ale „Śródmiejska” do końca miała kiepską opinię. Z tą restauracją związana jest dość zabawna historia, która miała miejsce w połowie lat 60.
Personel lokalu zamknął w niej śpiącego klienta. Nie wiadomo, czy gość usnął pod stołem czy też akurat był w toalecie, faktem jest, że kiedy się obudził, to nie wierzył swojemu szczęściu: sam w lokalu. Rano, kiedy obsługa otwierała restaurację, znaleziono śpiącego (znów) klienta. Jak podaje „Kurier Lubelski” z 8 lutego 1966 roku, gość wypił dwa koniaki gruzińskie, polski wiśniak i zjadł dwie kanapki.
W powstałej w 1972 roku „Victorii” często odbywały się dancingi, a sala była pełna do 2 w nocy. Tu również miał miejsce pierwszy striptiz w Lublinie. Cieszył się wielką popularnością. Potem na striptiz zapraszał „Dworek Grafa” i „Unia”. Przez dłuższy czas do Lublina przyjeżdżała striptizerka z Warszawy.
- Mówili na nią Tosca - wspomina jeden z ówczesnym kelnerów. - Była bardzo ładna, o czarnych włosach. I do tego sympatyczna. Miała całą rzeszę fanów, którzy po jej występie w lokalu, jechali na następny.
Bar na dworcu
Za czasów PRL-u istniał też „drugi obieg” gastronomii. Były to liczne meliny, na których przez cała dobą można było kupić alkohol: oczywiście po dużo wyższej cenie niż w sklepie. Adresy takich lokali znali zwłaszcza taksówkarze, którzy zawsze mogli uratować „w potrzebie”. Najwięcej tego rodzaju melin mieściło się na Starym Mieście, w licznych piwnicach, przy ul. Lubartowskiej i Zamojskiej. Nie brakowało ich również na Dziesiątej.
W niektórych można było również kupić tzw. zagrychę: chleb, ogórki, zdarzały się puszki rybne czy mięsne. Milicja od czasu do czasu robiła naloty na meliny.
Większość sklepów zamykano o godz. 18. Dłużej były czynne delikatesy. W nocy jedynym „ratunkiem”, kiedy np. zabrakło w domu chleba był całodobowy bar kolejowy na Dworcu Głównym PKP.
- Zdarzało się jednak, że pani bufetowa miała akurat zły humor i nie chciała sprzedać samego chleba - opowiada Andrzej Piętas z Lublina. - Trzeba było zamówić jakieś danie i do tego kilka porcji pieczywa. Wars na dworcu był dla wielu lublinian ostatnia deską ratunku w przypadku na przykład niespodziewanej wizyty gości.
Po wypłacie
Przy powrocie z nocnych imprez o taksówkę najłatwiej było przez dworcem kolejowym lub w pobliżu restauracji. Zdarzało się jednak, że na postoju było tylu chętnych, że wiele osób decydowało się na nocny spacer. Nie zawsze było to przyjemne doznanie, zwłaszcza w dzielnicach cieszących się złą sławą. Tylko najodważniejsi decydowali się na nocną przechadzkę Starym Miastem, 1 Maja, Kunickiego, Krochmalną czy Łęczyńską.
- Najgorzej to było chyba pod koniec lat 80. - mówi emerytowany już milicjant, który pracował przez wiele lat na III komisariacie przy ul. Kunickiego. - Mieliśmy wtedy wiele zgłoszeń o napadach, tzw. wyrwach, pobiciach. Nie było jednak aż takiej agresji jak dzisiaj, kiedy dodatkowo dochodzą narkotyki czy dopalacze. Rzadziej też mieliśmy wezwania do domowych awantur. Generalnie ludzie niechętnie dzwonili na telefon alarmowy. Zresztą jeśli nawet ktoś widział, że na ulicy jest np. bójka, to zanim znalazł budkę telefoniczną, to mijały wieki. W nocy Lublin był jednak w miarę spokojny: większość imprez odbywała się w mieszkaniach czy domach, ulice były raczej puste, ruch niewielki, o 2 czy 3 w nocy przez Kunickiego aż do Abramowickiej można było spotkać 2-3 osoby. Nie da się jednak zaprzeczyć, że sam widok milicjanta działał bardziej odstraszająco niż dzisiaj. Czynna napaść na funkcjonariusza zdarzała się sporadycznie i zazwyczaj taki delikwent dostawał surowy wyrok. Pijanych zawoziliśmy do izby na Kawią. Najwięcej klientów mieli tam zawsze po wypłacie i popularnych imieninach.
Neony i kolejki
Większość ulic miasta była kiepsko oświetlona. Najmniej światła dawały stare żarówki rtęciowe, które z czasem zastąpiono jarzeniówkami, a potem mocniejszymi lampami sodowymi. Centrum Lublina - a zwłaszcza Krakowskie Przedmieście - było oświetlone licznymi neonami. Niektóre z nich były dumą miasta, jak chociażby neon na sklepie sportowym (na rogu Świętoduskiej i Krakowskiego Przedmieścia) z piłką wpadająca do kosza czy też charakterystyczne logo Totalizatora Sportowego na ul. Królewskiej.
W czasie kryzysu w latach 80., kiedy w sklepach brakowało wszystkiego, wielu lublinian spędzało noc w kolejkach, „polując” na dostawę mebli czy sprzętu RTV lub AGD. Przed świętami zdarzało się, że wieczorem ustawiały się kolejki pod sklepem mięsnym, czekając na poranne otwarcie.
O tym, że kończy się noc w PRL-u, a zaczyna nowy dzień przypominały samochody mleczarni, które dowoziły o świcie mleko do sklepów. Rozładunek metalowych pojemników ze szklanymi butelkami powodował taki hałas, że niektórzy pamiętają go do dzisiaj.