- ...bry! Władek jestem! - rzuca. - Pakujcie graty i jedziemy. Musicie się wyspać, bo jutro o 7 wyjeżdżamy na pole.
Zatrzymujemy się przed dwupiętrowym domem. Po podwórku biega kundel, a za niskim ogrodzeniem stado świń.
- To jest Wentyl - mówi gospodarz, wskazując psa.
Pies noszący takie imię, nie może wyglądać słodko. I nie wygląda. Przypomina on bardziej połączenie pudla i jamnika.
- Dobry wieczór - mówimy chóralnie.
- Dobry młodzieży! Jestem Basia - mówi i prowadzi nas na górę.
Wchodzimy do ładnego pokoju na poddaszu. Jest nawet przytulny. Kładziemy się spać.
Wsiadamy do busa.
- A gdzie fotele?
- A gdzie truskawki po-
stawię? - retorycznie pyta pan Władzio. Z siedzenia jestem już wyleczony. W siedem osób musimy zmieścić się na 2 mkw. Po przejechaniu 500 metrów wiem już, że jazda polonezem to była przyjemność. Gnie-
ciemy się wszyscy nawzajem. Kurz wzbijający się na każ-
dym dołku aż szczypie w nos. Chcę otworzyć okno, ale szybko orientuję się, że auto w przestrzeni ładunkowej nie posiada takowego.
- Ty pierwszy i dru-
gi, ty trzeci i czwarty - rozkazuje pani Basia.
Po chwili załapuję, że chodzi o rządki, z których mam zrywać truskawki.
- Zbieracie raz z lewego, raz z prawego rządka i do łubianki i następne krzaki - mówi właścicielka plantacji i klęka między dwoma rządkami - Proste, nie? To, do dzieła!
Klękam na suchej i twardej ziemi. Zaczynam doceniać długie spodnie. Gleba jest tak wysuszona, że jej grudki wbijają się w skórę. Na razie jest jeszcze do wytrzymania. Inni też nie tracą zapału.
Im bliżej południa, tym zaczyna być coraz bardziej gorąco.
Pan Władek ciągle chodzi między rządkami
- Szybko, szybko… zbieramy, zbieramy… - mówi, jak zwykle nie do-
mawiając końcówek.
Kiedy przechodzi obok mnie, dzwoni mu telefon.
- Cholera! Znowu spadła na 2,50! - z wściekłością krzyczy do żony.
Minęło już chyba pół dnia, a ja zebrałem dopiero 30 łubianek, inni - jeszcze mniej. Końca rządka nawet nie widać. Na szczęście płacą za dniówkę.
- Która godzina? - pyta dziewczyna z rządka obok.
- Jedenasta - z uś-
miechem informuje pani Basia.
Wszyscy są w szoku.
- Jak to jedenasta? Już tyle zbieramy, że myślałem, że co najmniej druga! - wyraża swoje za-
łamanie Michał, któremu całkiem dobrze idzie zbieranie.
Po dość długim czasie, ktoś znowu pyta się o godzinę.
- 11.30 - słyszymy w odpowiedzi.
- No nieeee! Tu czas się chyba zatrzymał! - żalę się głośno.
Aby zająć jakoś czas gadamy między sobą. O wszystkim. O wakacjach, o pogodzie, o szkole, o rodzinie, o dziew-
czynach. Wszystko jedno, aby zająć czymś mózg i nie myś-
leć o tym, co się robi.
- Która godzina? - pyta ktoś za mną.
- 11.50, zaraz przerwa obiadowa - oznajmia pani Basia.
A wydawało mi się, że minął już taki szmat czasu… Teraz to już nieważne. Zaraz coś zjem.
Uzbierałem na razie 50 łubianek. To jeden z lepszych wyników. Znowu podróż transitem.
Po przyjeździe do domu obiad stoi już na stole.
- Dzieci, myjcie
rączki i do stołu - mó-
wi gospodyni.
Obiad jest bardzo dobry. Zupa pomidorowa i kotlet mielony z ziemniakami. Mimo że nie przepadam za mielonymi to ten wydaje mi się pyszny. Wszyscy jedzą bardzo szybko, żeby prędko pójść na górę i położyć się na łóżko.
Nikt nie marnuje czasu na inne rzeczy niż wypoczynek
Błogi sen mija dość szybko.
- Wstajemy i je-
dziemy - takim okrzykiem budzi nas właścicielka.
Powoli za-
czynam już odczuwać ból nieużywanych do tej pory mięśni. Nawet nie wyobrażam sobie, co będzie jutro.
Tym razem mam fart. Na pole jadę polonezem. Po przejażdżce transitem, teraz mam wrażenie, że jadę limuzyną.
Na pole docieramy o 14. Niestety, słońce w dalszym ciągu świeci bardzo mocno. Na szczęście, teraz zaczynamy zbierać z drugiej strony, żeby mieć słońce za plecami.
Znowu klękam na ziemi. Teraz na kolanach doskonale czuję już wzorek, jaki odbija na nich skamieniała gleba. Nie mija pół godziny jak mam już dość. Bolą mnie ręce, nogi i kręgosłup. Patrzę na innych. Każdy chyba ociąga się z pracą jak się tylko da. Agnieszka co chwilę wstaje i prostuje kręgosłup. Marta co pół godziny wychodzi "za potrzebą”. Chłopak, którego imienia nie znam, zawsze przypala papierosa, gdy pan Władek jest w innym rejonie pola.
Znowu telefon. Znowu wiązanka. I znowu:
- Podnieśli na 2,60!
Wydawało mi się, że taka informacja powinna ucieszyć plantatora. Jednak pan Władek po tym telefonie jest dalej tak samo wkurzony jak wcześniej, kiedy dowiedział się, że płacą po 2,50.
Wydaje mi się, że od obiadu minęło już z 10 godzin. Jestem potwornie głodny. Na truskawki bynajmniej nie mam
ochoty.
- Dajcie chusteczkę! - rozlega się nagle głos którejś z dziewczyn.
Z nosa płynie jej krew. Inni daliby już sobie spokój z pracą, ale przecież ona zbiera na kosmetyki… a jak nie zarobi, to co sobie kupi, waciki?
Wreszcie, pada upragnione:
Koniec na dzisiaj!
Ufff! Przez cały dzień uzbierałem 80 łubianek, czyli około 160 kg. Wypłata. 45 zł. Dla mnie to chyba w ogóle koniec. Jednak tylko ja rezygnuję. Gdy już w domu kładę się do łóżka i zamykam oczy widzę jedno - grządki.