Rozmowa z Tomaszem Wilczkiewiczem, rysownikiem, autorem komiksu „Lublinem przez dzieje”.
• Historia Lublina w pigułce?
– Dostałem dziesięć punktów z najważniejszymi wydarzeniami z historii Lublina. Musiałem to wszystko połączyć w jedną spójną opowieść. Podróż w czasie wydała mi się najlepszym rozwiązaniem. Tym bardziej, że fakty historyczne dzieci kompletnie nie interesują. Nachalnych wątków edukacyjnych nie lubię i staram się unikać. Stąd pomysł na historyjkę o ojcu i synu, którzy znajdują w opuszczonej stodole starego lublina. Samochód przenosi ich w różne dzieje, nigdy nie wiedzą, gdzie trafią, a za nimi podąża czarny charakter – profesor fizyki kwantowej Eugeniusz Szwarcwald. Przyznaję, że musiałem trochę pogrzebać w historii, ale przy okazji sam wiele się dowiedziałem. Na przykład ul. Tumidajskiego na Kalinie, gdzie mieszkaja moi rodzice: nie wiedziałem, że był to dowódca AK w okręgu lubelskim. Myślę, że z tego komiksu nie tylko dzieci, ale i dorośli mogą się wiele nauczyć z historii Lublina.
• Np. o tym, że Ignacy Daszyński tuż przed pierwszym posiedzeniem rządu w Lublinie podarł spodnie?
– To akurat fikcja literacka. Staram się tak opowiadać, by nadać postaciom historycznym ludzki wymiar. Mają takie same problemy co zwykli ludzie i dzięki temu stają się prawdziwsi. Pamiętam taką scenę z „Tytusa, Romka i A’Tomka”, którzy też podróżowali w czasie. W pewnym momencie spotkali Mikołaja Kopernika. Krzyczą, by wyszedł z domu, a on im opowiada, że nie może, bo mama każe mu piec pierniki. Właśnie o takie opowiadanie chodzi. Ciekawe i zabawne. Choć są fakty, jak obóz koncentracyjny na Majdanku, które ciężko podać z humorem. Niełatwo jest też to wszystko skondensować. Na jednej stronie książki zmieści się wiele liter i słów. W komiksie to zaledwie kilka klatek/ramek. W dymkach dialogowych też zbyt wiele miejsca na tekst nie ma. Dlatego najpierw robię dokładny scenopis każdej strony. By uniknąć sytuacji, że dochodzę do ostatniej, 80. strony, a 20 proc. fabuły jeszcze przede mną. Zwykle w tej branży kto inny pisze scenariusz, kto inny rysuje, a jeszcze kto inny koloruje. Ja wszystko robię sam, łącznie ze składaniem do druku. Kiedyś mój znajomy, rysownik i perkusista, zaproponował, że mi pomoże. Ale jak? – pytam go – To tak jakbym ja uderzał jedną pałeczką, a ty drugą.
• Twoje rysunki są zawsze bardzo pozytywne.
– To prawda. Nie ma w nich krwi i przemocy, choć w czasach, o którym opowiadam, krwawych historii nie brakowało. Moje prace to przeciwieństwo komiksów fantasy, gdzie krew leje się strumieniem nieraz przez kilka stron. Może ludzie tego pragną, ale czy dzieci też? Poza tym ten komiks jest też formą promocji miasta.
• Nie jest pierwszy.
– Tak, pierwsze były o Unii Lubelskiej i Czarciej Łapie. Potem powstały jeszcze cztery na zamówienie Lubelskiej Regionalnej Organizacji Turystycznej. Pamiętam, że „Kamień nieszczęścia” rysowałem prawie trzy lata. Pracowałem wtedy w Dzienniku Wschodnim i Angorze, rysowałem też gdzie indziej. Komiksy to było moje hobby. Dziś to wygląda zupełnie inaczej. Zlecenie na „Lublinem przez dzieje” dostałem w maju, komiks miał być gotowy do końca października. A czasem jeden obrazek rysuje się cały dzień, osiem godzin. Szkoda, że później tego nie widać. Najbardziej pracochłonne są ruiny.
• Twoi bohaterowie mówią językiem danych epok.
– To język stylizowany na staropolski. Jest „waćpanie” czy „azaliż”, ale nie mogłem używać określeń, które byłyby całkowicie niezrozumiałe.
• Ubrani też są na czasie.
– Z tym akurat nie ma większego problemu. Wszystko można znaleźć w książkach czy w Google. Każdy ma jakieś wyobrażenie o tym, jak w danym okresie ludzie się ubierali, ale warto takie rzeczy dokładnie sprawdzić, by nie zakłamywać historii. Tak samo jest z bronią. Nie chcę, by ktoś mi zarzucił, że szabla w XVII wieku wyglądała inaczej niż narysowałem.
• Budynki i ich ruiny też wyglądają bardzo realistycznie.
– Rysowałem je na podstawie czarno-białych zdjęć. Zburzony Ratusz w czasie wyzwolenia Lublina tak właśnie wyglądał. Rysunek, na którym przedstawiam walki na Placu Wolności, z częściowo zburzoną wieżą ciśnień, jest złożony z kilku różnych fotografii. Największy problem był z Trybunałem Koronnym, bo nie ma zdjęć czy rysunków budynku. Są tylko opisy. Dużo pomogła mi strona internetowa Teatru NN, gdzie można się wybrać na wirtualny spacer po mieście w czasie różnych epok.
• Nadal rysujesz piórkiem i tuszem?
– Tak, ale już tylko postaci. Nadal bardzie ufam swojej ręce niż tabletowi. Rysuję na papierze, skanuję i wkładam na przygotowane wcześniej tło, które powstaje na komputerze. Każdy plan to osobna warstwa, więc łatwo coś usunąć, powielić, zmniejszyć czy przesunąć, bo np. dymek się nie mieści. To zupełnie inna praca niż kiedyś. Pamiętam jak 27 lat temu rysowałem komiks „W pustyni i w puszczy” według scenariusza Jacka Dąbały. Wtedy gdy np. w dymku popełniłem błąd, to musiałem go wydrapać żyletką. I ciągle uważać, by tusz mi się nie wylał. Teraz jest komfort. Chyba że się komputer zawiesi…
• Jest dziś praca dla rysowników?
– Z tego co wiem, to tylko tygodnik Angora zatrudnia takich ludzi jak ja na etatach. Z prasy rysownicy przenieśli się do Internetu. Ja swoje rysunki wrzucam na Facebooka. Potem często znajduję je na witrynie demotywatory.pl.
• Zleceń z prasy codziennej już nie ma?
– We Francji czy Anglii to wciąż działa, ale w Polsce zanika. A szkoda. Dobra ilustracja bardziej rzuca się w oczy niż zdjęcie. Taka skondensowana treść trafia do ludzi. Kiedyś, gdy pracowałem jeszcze w Dzienniku Wschodnim, z jednego z rysunków musiałem się nawet tłumaczyć w sądzie.
• Opowiesz o tym?
– Pewien radny przestał być radnym, bo nadużywał alkoholu. W kolejnych wyborach samorządowych o mandata radnej starała się jego żona. Do tekstu o tym poczyniłem rysunek, na którym facet z czerwonym nosem machając pustą butelką, zwraca się do kobiety stojącej w drzwiach: - Tylko bez mandatu nie wracaj! I tyle. Pani niedoszła radna poczuła się urażona, że przedstawiłem jej rodzinę jako patologię, a mieszkanie jako melinę i pozwała gazetę w trybie wyborczym. Chodziło chyba o to, żeby jej nazwisko pojawiło się w gazecie, nieważne w jakim kontekście, bo przecież trwały wybory.
• Macie swój kodeks? Listę zasad i granic, których rysownikowi przekraczać nie wolno?
– To redakcja decyduje co publikuje, a co nie. Ja mogę narysować wszystko.
• A jak oceniasz rysunki w najbardziej znanym dziś piśmie satyrycznym – francuskim Charlie Hebdo?
– Taki brutalizm to nie moja bajka. Ja nie epatuję przemocą, nie lubię też nikogo opluwać. Nie lubię też przesady, czy to w aspekcie religijnym czy politycznym. Ważne, by szanować inteligencję czytelnika. Niech sam się domyśli, wydedukuje, zamiast brutalnie wykładać kawę na ławę. Myślenie ma kolosalną przyszłość.