Klusię kupili za pieniądze ze sprzedaży znalezionego przy śmietniku laptopa. Od tej pory biało-szara szczurzyca stała się nieodłączną towarzyszką pary bezdomnych, zamieszkujących w okolicach Lublina w opuszczonym budynku. Dług w lecznicy, w której po ataku innego szczura była leczona Klusia, pani Anna i pan Marek spłacili zbierając puszki. Setki puszek.
Jak ją zobaczyłam w butach, jak tak leżała ledwo przytomna, to łzy same płynęły mi po policzkach. Bo ona jest jaka kochana. To takie nasze „dziecko”. Swoich nie mamy, bo i nie ma do tego warunków. Nawet nie ma o czym myśleć – macha ręką pani Anna. – Klusia musi mieć czyściutko. Musi być nakarmiona, pachnąca i zadbana. Widzi pani tę czerwoną wanienkę? W lecie Kluśka w niej sobie pływała. Wodę grzaliśmy jej wcześniej na słońcu i miała basen. Na początku tylko raz pisnęła. A później jej się spodobało. Szczury pięknie nurkują.
Marzenia o zwierzaku
Pani Anna i jej partner pan Marek żyją bez domu. Mieszkają w opuszczonym budynku na obrzeżach Lublina. – Moim marzeniem od początku naszego związku było to, żeby mieć szczura. Wcześniej hodowałam chomiki, miałam też szczury, bo kocham te zwierzęta – opowiada nam pani Anna. – Marek miał jednak wątpliwości. Jak? Gdzie ją trzymać? Przekonywałam go, że jak my dajemy radę to i szczur z nami sobie poradzi. To był czas, kiedy mieliśmy nieco więcej pieniędzy. I w styczniu, zaraz po Sylwestrze, Marek pojechał do miasta. Wrócił z klatką i z Klusią.
Pieniądze na gryzonia pochodziły ze sprzedaży znalezionego przy śmietniku laptopa.
Szczurzyca
– Szczury to mądre i czyste zwierzęta – zaznacza pani Anna. – Klusia uwielbia jeść smażone kopytka. Muszą być chrupiące
– Bo gotowanych nie lubi – dodaje pan Marek. – Nie lubi też surowego mięsa.
– Smakują jej też serki waniliowe. Wędlina niekoniecznie – wylicza właścicielka szczurzycy. – Uwielbia za to słodycze, wafelkami się zajada. Marek, jak jej daje coś słodkiego, to tylko głośno uprzedza Kluśkę: Tylko mnie nie ugryź.
Jest ulubienicą pary.
– Jest taka nasza kochana, nie wyobrażam sobie bez niej życia, choć czasem bywa okropna.
Proszę spojrzeć na tę połataną klatkę, którą poprzegryzała, bo tak bardzo chce się wydostać i biegać – opowiada pani Anna. – A jak by jej na czas jeść nie dać, albo wody by miała mało, to gryzie wszystko w drobny mak. Jak ubrania leżą koło klatki, to je wciąga i też w strzępy wszystko pogryzie. Tak samo jak gazetę, bo przecież jej nie czyta – śmieje się pani Anna. – Tylko potnie na kawałeczki.
Prezent z zoologika
Właściciele Klusi przekonują, że szczurzyca jest bardzo przyjazna. – Nikogo jeszcze nie ugryzła – mówią jej opiekunowie. – Choć Marek na początku bał się jej pogłaskać – przyznaje pani Anna.
– Ale pierwszy ją dotknąłem – wtrąca partner kobiety. – Pani w sklepie zoologicznym najpierw chciała, żebym kupił samca, ale odmówiłem – opowiada pan Marek.
– Bo uprzedzałam, że chcę samiczkę – dorzuca pani Anna.
– Później pani zaproponowała, żebym wziął białą samiczkę, ale też nie chciałem. Choć miałem białe króliki z czerwonymi oczami. W końcu pokazała Kluskę i właśnie ją kupiłem. Zapytałem tylko wcześniej: Gryzie? Pani odpowiedziała, że nie więc ją zabrałem.
Klusia ma dwie klatki. Mniejszą kupioną za 89 złotych i większą; znalezioną. – To prawdziwy apartamentowiec – śmieje się pani Anna.
– Są trzy piętra. Może sobie hasać do woli – dodaje pan Marek.
Na ratunek
Ponad miesiąc temu Klusia uciekła, ale nie na dwór, biegała po budynku zajmowanym przez parę. – Ze dwa dni tak sobie hasała – opowiada pani Anna. – Niestety: ponieważ żyjemy z dala od zabudowy, wśród pól, na których są nornice. W tym roku pojawiły się też szczury. Jeden z nich dostał się do budynku, w którym mieszkamy.
Prawdopodobnie była to inna szczurzyca. Doszło do walki. – Kluskę znalazłam w miejscu gdzie stoją nasze buty – pani Anna pokazuje miejsce gdzie leżała ranna Klusia. – Nawet nie musiałam jej wołać. Była cała poraniona, we krwi. Miała dziurę w brzuchu i cały bok pogryziony. Jej pyszczek też był we krwi, bo też gryzła zaatakowana, broniła się.
Zabrali Klusię do lekarza weterynarii. – Zapłaciliśmy tylko za wizytę – 35 złotych. Pożyczyliśmy te pieniądze, a później spłaciliśmy dług – mówi pani Anna. – Kluska dostała zastrzyk przeciwko tężcowi, kroplówkę i maści, to wszystko za darmo. W gabinecie, do którego chodzimy pracują naprawdę wspaniali ludzie. Mają cudowne podejście do zwierząt i do ludzi także.
Szczurzyca już wydobrzała. Ma się dobrze. Kobieta pokazując brzuch zwierzaka opisuje: Po ataku nie ma już śladu, Klusia wyzdrowiała. I dodaje: Pilnujemy jej teraz jak oka w głowie. Żeby nie powtórzyła się podobna sytuacja.
Bezdomność
Pani Anna żyje „na ulicy” już od dłuższego czasu. – Nie dogadywałam się z matką. Nie widziałyśmy się ponad 12 lat – przyznaje bez ogródek nasza rozmówczyni. – Wolała ode mnie swojego męża, z którym raz się rozstawała, raz wracała. Wyprowadziłam się więc z Lublina na Śląsk. Mieszkałam tam ze swoim konkubentem przez 9 lat. Niestety: mój partner zmarł. Musiałam wrócić. Z matką wytrzymałam w domu tylko rok. Później poznałam Daniela, który też już nie żyje. Po jego śmierci tułałam się tak i tułałam. Jakiś czas mieszkałem w domu bez prądu i bez ogrzewania i wtedy właśnie, przez koleżankę, poznałam tego oto pana (wskazuje na pana Marka - przyp. aut.). To było 10 lat temu. Lada dzień będziemy mieć rocznicę.
Puszki
– Zbieramy puszki i złom. Z tego żyjemy. W sezonie chodzimy też na zbiory wiśni, malin, choć w tym roku było z tym krucho. Pomagają nam też ludzie – opowiada pani Anna. – Przed Wigilią para starszych osób, którzy sami żyją skromnie, ale kupili nam makrelę. Kiedyś też wyszli do nas z tacą, były na nich wędliny i sery. Powiedzieli, żebyśmy się częstowali – opowiadają pani Anna i pan Marek.
– Ludzie przekazują nam też ubrania. Ksiądz Mieczysław Puzewicz też nam bardzo pomaga i inne osoby z Centrum Wolontariatu. Kiedy nie zadzwonię z prośbą np. o nabicie butli to zawsze pomagają – podkreśla pani Anna.
Para stara się jak może radzić sobie samemu. – Kilka dni temu, z nocnej zbiórki mieliśmy 8,20 kilogramów puszek – przyznaje pani Anna. – Na kilogram wychodzi 56 puszek. To wzięliśmy 44 złote z groszami. Chodziliśmy i szukaliśmy 3 godziny. Po chwili dodaje: Łatwo nie jest, ale można znaleźć fajne rzeczy np. telefony komórkowe.
Para przyznaje, że ludzie wyrzucają niemal wszystko. – Kiedyś znalazłam ponad 2-kilogramową kaczkę nadziewaną, zamrożoną. Była jeszcze przed zakończeniem terminu ważności. Nie miałem jej gdzie upiec, więc wyrzuciłam farsz. Ale wtedy rosół ugotowaliśmy, że szok – mówi zachwycona pani Ania. – Dobry był.
Takich produktów nie znajduje się jednak w pojemnikach na resztki kuchenne. – Z nich nie bierzemy – zaznacza pan Marek. – Sklepy wystawiają towar. Raz znaleźliśmy mnóstwo wystawionych produktów z dniem czy dwoma po terminie ważności. Przecież takie produkty to da się jeszcze zjeść – akcentuje pani Anna. – Ale też są i takie, których termin dopiero będzie się kończyć. Większe sklepy muszą przekazywać żywność organizacjom pomagającym potrzebującym, więc trzymają takie produkty pod kłódką. Na koniec zapewnia: Nie jest źle. Dajemy sobie radę. Niczego nie potrzebujemy.
Pani Anna i pan Marek zbierają puszki także nocą. – Wtedy nawet lepiej je zbierać. Jest spokojniej – przyznaje pan Marek. – Jakiś miesiąc temu podczas takiego obchodu zaczepił nas mężczyzna. I zapytał: „Na co zbieracie? Odpowiedziałam, że na życie. Bo i zjeść coś trzeba i butlę gazową nabić. „A pijecie?” – dopytywał. „A czy ja wyglądam na pijaną?” – odpowiedziałam. – Skoro idę o 1 w nocy zbierać, to znaczy, że chcę coś znaleźć. Zresztą po pijaku się nie chodzi, bo w dziób można dostać – przyznaje pani Anna.
– Ten mężczyzna dał nam 50 złotych – dodaje pan Marek.
Osób, od których para dostawała pieniądze było więcej. – Była taka pani, wdowa. Mąż jej zmarł chyba na raka, to prosiła, żeby się za niego pomodlić, też nam pomagała. Raz mi dała 50 zł, raz Markowi tyle samo – opowiada pani Anna. – Ludzie naprawdę pomagają. A my staramy się jak możemy.
Zaskakująco oczywiste
Historię pary opisał na swoim blogu itinerarium.pl ks. Mieczysław Puzewicz – delegat metropolity lubelskiego ds. pomocy osobom wykluczonym. Kapłan związany z lubelskim Centrum Wolontariatu sam odwiedza osoby bezdomne, przywożąc im m.in. ciepłe posiłki i ubrania. Doskonale zna środowisko osób żyjących „na ulicy” w Lublinie i okolicach miasta. Często z nimi rozmawia. Obserwuje. Radzi.
„Ania z Markiem mają zasady, nie kradną, bo to grzech, nie żebrzą bo to wstyd. Pracują nocami znakomicie wspomagając służby od śmieci” – podsumował kapłan właścicieli Klusi w internetowym wpisie.
Jedna z internautek zamieściła pod historią o parze ratującej swoją szczurzycę następujący komentarz: „Oto prawdziwe człowieczeństwo”.
Wrażliwych osób jest więcej. – Na przykład sąsiedzi Ani i Marka, którzy lepiej radzą sobie z aprowizacją zawsze dzielą się tym co mają. We wtorek, kiedy ich odwiedziłem poczęstowali mnie zupą ogórkową i kotletem – mówi ks. Mieczysław Puzewicz. – To jest dość często spotykane. Bo jeśli ktoś ma ostatniego papierosa, to nigdy go nie spali sam, poczęstuje tego, kto nie ma papierosów. Zrozumienie biedy i naturalne gesty dzielenia się, bo komuś jest gorzej, choć mi też jest źle, wśród tych osób są oczywiste. Zaskakująco oczywiste – podkreśla ks. Puzewicz.
Miejsc, w których żyją osoby będące poza systemem w Lublinie i okolicach miasta jest około 100. – Niektórzy załapią się od czasu do czasu na zasiłek w wysokości 350 zł. Ale na ogół sobie jakoś radzą sami – przyznaje ksiądz Mieczysław Puzewicz. – Nawet przy jakiś próbach pomocy nie wchodzą do tego systemu. Bo np. nie są w stanie wytrzymać przez dłuższy czas w trzeźwości. Myślę, że ciągnie ich jakieś poczucie wolności. Nie muszą chodzić po urzędach, chodzić codziennie do pracy, płacić podatków.
Wolność
• Nie tęsknicie za tzw. normalnym życiem?
– Nie, wcale. Dobrze nam tutaj – odpowiada bez zastanowienia pani Anna.
• Dlaczego?
– Bo tutaj mamy spokój i ciszę. Nikt nam nie przeszkadza – mówi kobieta. – To jest wolność. Nikogo nie widzę. Tylko sarny i lisy. Dzika też mieliśmy. Locha miała ze 150 kg. Raz przestraszyła i to dobrze naszą koleżankę.
• Ludzie nie dokuczają?
– Nie, nie dokuczają – odpowiada pani Anna. – Sąsiadów mamy bardzo tolerancyjnych. Jeden z panów hoduje gołębie. Nieraz przyjdzie nas odwiedzić.
• A księdza jak poznaliście?
– Tutaj to sami go zaprosiliśmy – mówi pan Marek.
– Poznaliśmy się przez naszego kolegę. Już go nie ma. Zmarł w wieku 35 lat, chyba na raka – dodaje pani Ania. – To Piotrek nam księdza zawołał. Wtedy jeszcze mieszkaliśmy w innym miejscu niż teraz. Tyle, że za pierwszym razem nie wpuściłam go do domu. Powiedziałam, że niczego nie potrzebujemy. Ale następnego dnia wrócił. Wtedy już otworzyliśmy mu drzwi.
– Ksiądz nie odpuszcza tak łatwo – podkreśla pan Marek. – I zawsze pomoże.
– Braliśmy udział w projekcie Centrum Wolontariatu. Przez pewien czas mieszkaliśmy nawet w normalnym mieszkaniu. Mieliśmy też staż. I co? Wróciliśmy na stare śmieci. Do siebie.