Albańczycy chcieliby przyciągnąć do siebie zagranicznych turystów. Na razie jednak ekskluzywne hotele na wybrzeżu Morza Jońskiego świecą pustką
Nasz albański przewodnik w Sarandzie zapewniał, że możemy czuć się bezpiecznie. Grupa jednak wolała trzymać się razem. Wystarczyło bowiem oddalić się o krok o nadmorskiej promenady, by stać się obiektem zaczepek żebraków.
Do Albanii trafiłam z Korfu. Tamtejsze biura podróży oferują jednodniowe wycieczki dla turystów odpoczywających na tej greckiej wyspie. Stateczki pływają dwa razy w tygodniu – chętnych nie ma wielu. Wyprawa wydaje się być nieco ryzykowna. Dla większości Europejczyków Albania to kraj zupełnie nieznany i co najmniej dziwny. Dla mnie znany wyłącznie z kupowanych kiedyś na kartki, perfumowanych papierosów DS.
Raz kozie śmierć
Wybrzeże Albanii widać z Korfu gołym okiem. Mały stateczek do portu Saranda płynie 40 minut. Organizatorzy zapewniają całodzienną opiekę pilota pod warunkiem wykupienia dodatkowej wycieczki. Postanowiłyśmy więc z koleżanką skorzystać z okazji. O Albanii pojęcie miałyśmy nikłe: że to biedny, postkomunistyczny kraj, niebezpieczny, bo opanowany przez mafie, które porywają kobiety do domów publicznych. „Uważajcie na siebie i nie oddalajcie się od grupy” – ostrzegali nas przez telefon mężowie. Nastraszone, nawet do toalety chodziłyśmy z Teresą razem.
Ostrzeżenia okazały się na wyrost – pies z kulawą nogą nie chciał nas porwać...
Witajcie wśród swoich
Na statku jesteśmy jedynymi Polkami. Jako obywatelki drugiej kategorii, czyli spoza Unii Europejskiej, przechodzimy w porcie w Korfu szczegółową kontrolę, a razem z nami dwie Australijki. Zdecydowana większość turystów to Anglicy. W planie wycieczki jest zwiedzanie antycznego miasta Butrinti i portu Saranda.
Gdy statek dobija do albańskiego wybrzeża, w oczy rzuca się dość dziwny krajobraz – dziesiątki rozpoczętych domów, ze święcącymi pustką otworami okiennymi. Widok przygnębiający, zupełnie jak po wojnie.
Po albańskiej stronie paszportów nikt nie sprawdza. Nasz przewodnik, inżynier o imieniu Vladi, próbuje przybliżyć Anglikom czasy komunistyczne. Opowia o reżimie Hodży, jego pędzie do zbrojeń, co zrujnowało gospodarkę, o izolacji kraju, zakazie wyjazdów, pracach społecznych na polach. Co Anglicy z tego zrozumieli – nie wiem. Ale kiedy powiedziałyśmy Vladiemu, że jesteśmy z Polski, wyraźnie się ucieszył.
– No to wszystko dla was jasne! – uśmiecha się szeroko. – Witajcie wśród swoich!
Polska kojarzy mu się dobrze. Wielu jego znajomych skończyło u nas studia. Lublin też nie jest miejscem obcym na Ziemi.
– Wiem, wiem! – podnieca się Vladi. – Mieliśmy od was takie małe ciężarowe samochody. Zuk się nazywał czy jakoś podobnie...
Niebezpieczne drogi
Biedę w Albanii widać gołym okiem. Tuż za Sarandą zaczynaja się nędzne domki, niektóre dosłownie jak lepianki. Autokar jedzie wąziutką drogą, gęsto obrośniętą drzewami oliwnymi.
– Te drogi to też wymysł komunistów – tłumaczy Vladi. – Miały być wąskie i zasłonięte, żeby nie można ich było namierzyć z satelity. Efekt jest taki, że dwa autokary nie mogą się minąć, jeśli jeden nie zjedzie na pobocze. Ale kierowców mamy dobrych, bez obaw.
Kłopoty finansowe Albanii zaczęły się od 1967 roku, kiedy Albańska Partia Pracy zdecydowała o budowie bunkrów. Inwestycja pochłonęła 3 miliardy dolarów.
– U nas na jednego obywatela przypadały ze dwa kałasznikowy – dodaje Vladi. – Pieniądze szły prawie wyłącznie na zbrojenia. Do dziś nie możemy się z tego pozbierać.
Pod patronatem UNESCO
Wykopaliska Butrinti i okalające je tereny są pod patronatem UNESCO i tworzą park narodowy. Antyczne miasto sprzed 2,5 tysiąca lat położone jest na wzgórzu, góruje nad nim zamek Ali Paszy. Wdrapanie się na samą górę w upale kosztuje sporo wysiłku. Ale warto. Widok na wybrzeże jest przepiękny. Samo miasto też ciekawe. Powstało na styku trzech kultur –helleńskiej, rzymskiej i chrześcijańskiej. Ruiny kościoła sąsiadują z antycznym gimnazjum i rzymskimi łaźniami. Vladi podkreśla, że miasto żyje nadal – w starożytnym amfiteatrze stale organizowane są koncerty ze względu na świetną akustykę.
W drodze do Sarandy stajemy na obiad w eleganckiej restauracji. Jesteśmy zaszokowane wystrojem i świetnym jedzeniem. Małże gotowane na parze są wyśmienite. Po drodze mijamy ich hodowle, prowadzone w słonym jeziorze.
Kraj Orłów
Słowo Albania oznacza Kraj Orłów, stąd orzeł w godle. Ale, jak podkreśla nasz przewodnik, na razie nie ma powodów do orlej dumy. Saranda jest europejska tylko w nadmorskiej części. Piękna promenada, ukwiecone kafejki, eleganckie hotele. I pustka. W morzu kapie się kilku turystów.
– To bogatsi Albańczycy, przyjeżdżają do nas na wakacje – wyjaśnia Vladi. – Chcielibyśmy przyciągnąć do nas zagranicznych turystów. Mamy piękne morze, jest bezpiecznie i spokojnie.
Promenada to jednak trochę za mało. Kiedy wchodzimy w dalsze uliczki, widoki nie są przyjemne. Rozwalające się domy wskazują, że to biedny kraj. Za naszą grupą podąża kilku żebraków, w tym małe dzieci. Są nachalni, łapią nas za ręce.
Tajemnica szkieletów
Rozpytuję Vladiego o niedokończone domy.
– To efekt zawalonej „piramidy” z 1997 roku – wyjaśnia. – Prywatne banki oferowały ogromne procenty. Wszyscy rzucili się na inwestycje, których potem nie było za co kończyć. Bo okazało się, że to jeden wielki przekręt. Wiele osób straciło oszczędności życia. My z żoną również.
Wróćcie na wakacje
Zbliża się czas powrotu. Vladi namawia na wakacje w Albanii. Pogranicznik wbija pieczątki w paszport tylko chętnym. Na pamiątkę. Korfu. Jesteśmy na greckiej ziemi. Też nie nasza, obca. Ale oddycha się na niej bardziej swobodnie.
.