Lublin robił wrażenie wielkiego mrowiska, w które ktoś kij wsadził. Wieści nieprawdopodobne, wieści przesadzone krążyły z ust do ust – tak rozpoczyna swoje wspomnienia z czasów II wojny światowej Ida Gliksztejn. W dziewięciu szkolnych zeszytach powstał pamiętnik, jedno z najważniejszych świadectw tragicznych losów lubelskich Żydów. Przejmujący tekst dostępny do tej pory naukowcom dziś ukazuje się w wersji książkowej
Gliksztejn to nazwisko po mężu, lublinianinie z ulicy Targowej 3, Mojżeszu Gliksztejnie. Alta Iska urodziła się w rodzinie państwa Chany Hindy z domu Fuks i Arona Icka Rapaporta.
Autorka niezwykłych zapisków przez wiele lat związana była z naszym miastem. Tu spędziła lata szkolne (mimo niechęci ojca, który uważał, że stają się „gojami” ona i jej siostry chodziły do świeckiej szkoły), tu wyszła za mąż. Urodziła Aleksandra Jehudę a później prześliczną dziewczynkę Ruth. Wspominała, że jej mąż był z córki bardzo dumny i wszystkim pokazywał dziecko. W rodzinnych archiwach zachowała się fotografia zrobiona w 1937 roku. Na schodach, tak by widać było niemowlaka, stoi spacerówka. Obok, poważny w nowym, zbyt obszernym płaszczu - brat.
Gdy w 1938 roku czytałam w gazetach o tym, że niemieccy Żydzi wysyłają okrętami swoje dzieci do Anglii, trudno mi było zrozumieć, jak można oddać własne dziecko w obce ręce, gdy nie ma nawet nadziei ujrzenia go kiedykolwiek. Życie mnie nauczyło, że i to zrozumiałam – napisze wiele lat później w szkolnym zeszycie w kratkę Ida.
W Lublinie rodzinę Gliksztejnów zastała II wojna światowa.
Od pierwszych dni okupacji ciągle widziano Niemców z aparatami fotograficznymi. Robili zdjęcia charakterystycznych typów żydowskich, żebraków w malowniczych łachmanach, zaułków getta i obrazków rodzajowych ulicy żydowskiej. Nie przypuszczali, że po kilku latach zdjęcia te znajdziemy w ich opuszczonych mieszkaniach i niejedno będzie służyło jako dowód rzeczowy przeciwko nim. Jakże dokuczliwe były te ciągłe wizyty niemieckie! Cały dzień żyło się w napięciu nerwowym, każdy dzwonek u drzwi budził lęk. (...)
Mieszkałam w dzielnicy, gdzie panował względny spokój. Mimo to nieraz musiałam mobilizować wszystkie swe siły, aby znieść takie odwiedziny.
Ida z rodziną mieszkała przy ówczesnej ulicy Wyszyńskiego, dziś Niecałej. Najpierw pod 12 a później pod 20. Tak opisuje jedną z wielu rewizji jakie przeżyła ona i jej bliscy.
Rewizja trwała cały dzień, w całej kamienicy. Wszystkim kobietom kazali się rozebrać do naga. Nie szczędzili drwin i dowcipnych uwag. Wtedy wyszła ustawa, że Żyd może mieć tylko 2 tysiące zł w domu, resztę trzeba oddać na sperrkonto. Był to doskonały pretekst do rabowania pieniędzy. (...)
Ludzie nie rozbierali się miesiącami do snu, bo obławy nocne odbywały się coraz częściej. W każdym domu były schowki. Ludzie prześcigali się w pomysłach, budowano sztuczne piece (wewnątrz puste), podwójne szafy, podwójne ściany. W każdym domu była warta, która miała ostrzegać wszystkich gdy zacznie się obława.
Pozornie chłodna narracja zebrana w dziesięć rozdziałów powstała na 224 stronach. Jak tłumaczy Adam Kopciowski w treści pamiętnika jak i w pozostałej spuściźnie Idy Gliksztejn nie ma wskazówek dotyczących okoliczności powstania rękopisu. Nie wiemy jakie intencje miała autorka. Nie wiadomo kiedy zaczęła pisać. Rękopis nie ma daty i miejsca powstania.
Na ostatniej stronie okładki ósmego zeszytu jest zapis „Zeszyt do śpiewu. Krzeszowiec Teresa, kl. IV”, co jak pisze Kopciowski sugeruje, że Gliksztejn wykorzystała szkolny zeszyt córki. Krótszy odpis pamiętnika nosi adnotację: spisała Ida Gliksztejn, Bytom 1947.
Krzeszowiec to jedna z tożsamości Idy. Przetrwała okupację posługując się fałszywymi dokumentami i dzięki pomocy Polaków, którzy pomogli jej ukrywać się w jednym z domów na Sławinku. Wówczas wsi oddalonej o kilkanaście kilometrów od miasta. Mąż i syn trafili na Majdanek. Ruth jako Tereska znająca pacierz i nosząca medalik, choć zdarzyło jej się uklęknąć tyłem do ołtarza - przeżyła razem z matką.
W pamiętniku znajdujemy relacje z dni i nocy w obu lubelskich gettach. Obszerne są wspomnienia z tego na Majdanie Tatarskim.
Trzeba by o wiele lepszego niż moje pióra, by opisać nasze życie w „Musterghetto” , jak Niemcy je nazywali. Część osady, którą myśmy zajęli, mogła podobno pomieścić do 2 tysięcy osób. Posiadaczy „jotów” (imiennych legitymacji z narysowaną gwiazdą Dawida i literą „J” uprawniających do życia. Miały je nawet niemowlęta) były 4 tysiące, a nieuprawnionych do osiedlenia drugie tyle. Ludzie na Majdanie Tatarskim zajęli wszystkie strychy, piwniczki, komórki, chlewki, drwalki, a mimo to wielu nocowało pod gołym niebem. Całe rodziny leżały na tobołach na podwórzach, stawiano prowizoryczne piecyki, by ugotować trochę strawy dla dzieci.
Wielu mężczyzn nocowało w mieście w swoich warsztatach pracy, bo ciasnota na Majdanie była straszna.
Nasze dzieci bawiły się wówczas tylko w łapanki i w wysiedlanie. Jeden chłopczyk był Sturmem (Harry Georg Sturm, członek ss, członek sztabu akcji „Reinhardt” – red.), drugi Kalichem (Erich Kalich, jeden z lubelskich gestapowców), reszta to byli Żydzi i ukrywali się we wszystkich zakamarkach, a „Niemcy” ich szukali i wyciągali okładając kijem. (...)
2 września 1942 nadeszła czarna godzina, której z drżeniem oczekiwaliśmy. Znów o świcie zostało otoczone getto i wszyscy musieli się zebrać na placu. Co robić? Wyjść, czy ukryć się? Każda chwila zmieniała zamiar, właściwie impuls.
Matkę, siostrę i dwoje naszych dzieci ukryliśmy w komórce zastawionej kredensem. Niemowlę, sierotę po bracie, zostawiliśmy w pokoju na łóżku, bo mogłoby płaczem zdradzić kryjówkę, a ja mężem wyszliśmy na plac, bo mieliśmy wszystkie papiery w porządku… (...)
Jedna młoda kobieta z dzieckiem na ręku dała Ukraińcowi zegarek, by pozwolił jej uciec przez druty. Zgodził się, zegarek wziął i gdy się oddaliła, strzelił za nią, bo nadszedł kolega, który mógł go ewentualnie zdradzić, jedna kula zabiła matkę i dziecko. (...)
Więźniów Majdanka mieliśmy ustawicznie przed oczyma jak groźne memento. Spotykaliśmy ich w drodze do miasta, widzieliśmy ciągle jak ich oddziały prowadzono w różne strony do pracy. Poprzez druty widzieliśmy partie Żydów prowadzonych na Majdanek. Biała wstęga zapylonego gościńca, po niej jak czarna gąsienica, grupa ludzi w długich chałatach, zrezygnowana milcząca. Po bokach zielone mundury niemieckie, a nad tym jasne obojętnie niebo.
Mówiło się już wtedy o paleniu ciał ludzkich w krematorium. Gdy na Zielone Święta (Święto Szawuot) ludzie piekli serniki, postało powiedzenie: na Majdanie wsuwa się do pieca serniki, a na Majdanku – ludzi.
Czytelnik, który przetrwa wraz z narratorką od września 1939 do stycznia 1943, a później do wyzwolenia jest zszokowany jak ona gdy słyszała Polaków wołających do tych, którzy ocaleli: Jeszcze żyjesz parchu? Więc Hitler nie wybił ich wszystkich?
Zwłaszcza, że opowieść o przeżytej tragedii nie jest afektowana. Czasami wręcz brzmi jak zapis cudzych, dalekich wspomnień.
Wiosną 1945 roku Gliksztejn/Krzeszowiec wyjechała z Lublina. Najpierw do Warszawy, później Bytomia. W Bytomiu wyszła za mąż, owdowiała i urodziła córkę. W Izraelu gdzie trafiła z córkami na stałe w 1957 roku założyła rodzinę po raz trzeci. Zmarła w 1997 roku. Miała 92, 88 albo 87 lat. Bo nie ma pewnej daty jej urodzenia. Agnieszka Dybek
„Pamiętnik z czasów wojny”
Zapiski Idy (Alta Iski) Rapaport-Gliksztejn-Weber-Jarkoni ukazują się nakładem Ośrodka Brama Grodzka -Teatr NN. Dziś o godz. 18.30 przy ul. Grodzkiej 21 promocja książki. Spotkanie będzie z udziałem dr hab. Adama Kopciowskiego (Zakład Kultury i Historii Żydów UMCS) i mgr Jakuba Chmielewskiego (Państwowe Muzeum na Majdanku).