Rozmowa z Jackiem Zagożdżonem, adiunktem w Muzeum Sił Powietrznych w Dęblinie.
• Zapraszamy naszych czytelników do Muzeum Sił Powietrznych w Dęblinie, gdzie od 22 listopada zostanie otwarta czasowa wystawa poświęcona tradycjom kościuszkowskim w formacjach polskiego lotnictwa wojskowego. Pierwsze skojarzenie, to „kościuszkowcy” z 303. Dywizjonu Myśliwskiego opisanego przez Arkadego Fiedlera. A tymczasem te tradycje sięgają czasów wojny polsko-bolszewickiej 1919.
- Historię rozpoczyna legendarna, polsko-amerykańska 7. Eskadra Myśliwska im. Tadeusza Kościuszki, przekształcona z 7. Eskadry Bojowej przez amerykańskich pilotów - ochotników w podzięce za wkład Polaków, Tadeusza Kościuszki i Kazimierza Pułaskiego, w zdobycie niepodległości USA, wsławiona w wojnie z Rosją bolszewicką 1919-1920. Charakterystyczną odznakę tej formacji, czyli skrzyżowane kosy na sztorc, czapkę maciejówkę na tle gwiaździstego sztandaru zaprojektował Amerykanin, pilot tej eskadry, Elliot Chess. W okresie międzywojennym tradycje 7. Eskadry kontynuowała 121., a następnie 111. eskadra myśliwska 1. Pułku Lotniczego w Warszawie.
W czasie II wojny światowej imię Tadeusza Kościuszki wraz z godłem przejął 303. Dywizjon Myśliwski „Warszawski”, najbardziej wsławiony w obronie „wyspy ostatniej nadziei” - Wielkiej Brytanii - polski dywizjon. Powojenne tradycje dywizjonu kontynuowali piloci 1. eskadry, która przejęła sztandar, dziedzictwo tradycji i nazwę wyróżniającą 1. Pułku Lotnictwa Myśliwskiego „Warszawa”. Od 2011 tradycje kościuszkowskie kontynuuje 23. Baza Lotnictwa Taktycznego w Mińsku Mazowieckim, dla której ustanowiono godło lotnicze i odznakę rozpoznawczą z 7. Eskadry Lotniczej i Dywizjonu 303. Na statecznikach pionowych samolotów myśliwskich MiG-29, stacjonujących w tej Bazie możemy zobaczyć legendarne postacie z historii „Kosynierów”.
Gratką podczas wernisażu będzie pierwsza oficjalna odsłony mini serialu historycznego „Dywizjon 303”. Powstało już 5 odcinków, tłumaczonych na 7 języków obcych. Filmy tworzone przez ponad 70 osobowy zespół, z niezwykłą precyzją i oddaniem realiów historycznych, zawierają ciekawostki i autentyczne relacje pilotów oraz cytaty. Poszczególne odcinki serialu będą wyświetlane na ekranach umieszczonych w różnych częściach ekspozycji. Kolejną atrakcja będzie także replika domku pilota z czasu bitwy o Anglię, do którego aranżacji użyto scenografii z planu filmowego „Dywizjon 303”.
• Szkoła Orląt w Dęblinie jest matecznikiem większości pilotów walczących w Bitwie o Wielką Brytanię. Tych stukilkudziesięciu pilotów to legenda polskiego lotnictwa. Jak w tej historii można określić rolę Szkoły Orląt?
- Instruktorzy pilotażu czy wyższego pilotażu szkolili i dzieje się to dziś, indywidualności lotnicze. Polski pilot po Szkole Orląt był wyszkolony w duchu romantycznego lotnictwa. W pewnym sensie był orłem, który bez względu na siłę przeciwnika sam podejmował walkę. Oczywiście nie byli to samobójcy, ale doskonale technicznie wyszkoleni piloci. Instruktorzy wyższego pilotażu wymagali bardzo wiele. Podczas egzaminu z akrobacji jeden z nich zażyczył sobie, aby młodzi piloci przylecieli z igliwiem w podwoziu, zerwanym podczas lotu z wierzchołków drzew. Oczywiście spełnili jego żądanie. Po egzaminie sam wsiadł do samolotu w futrzanym kombinezonie, wykręcił wymagane akrobacje i po wylądowaniu wysiadł nagi z kokpitu, z trawą w podwoziu.
To właśnie tacy piloci tworzyli legendę polskiego lotnika podczas Bitwy o Anglię. Trzeba pamiętać, że po zasoby Polskich Sił Powietrznych w Wielkiej Brytanii będących w fazie formowania sięgnięto stosunkowo późno. Po klęsce wojny obronnej 1939 roku, 18 września ponad 8 tys. ludzi, personelu naziemnego, mechaników i pilotów znalazło się w Rumunii. De facto przekroczyli granicę w Zaleszczykach z myślą o dalszej walce, w oczekiwaniu na nowe samoloty. Mało kto pamięta, że tuż przed wojną Polska kupiła w sumie około 170 nowych samolotów myśliwskich, przede wszystkim francuskich Morane-Saulnier MS.406, ale i 10 angielskich Hawker Hurricane. Tuż przed wybuchem wojny statek z pierwszym samolotem Hurricane stał na redzie portu w Gdyni. Było już wiadomo, że wojna jest nieunikniona. Armator nakazał kapitanowi powrót do Anglii.
Przykładem romantycznego ducha walki jest Witold Urbanowicz, instruktor wyższego pilotażu w Szkole Orląt. Przedarł się do Rumunii właśnie z myślą o nowych maszynach i dalszej walce. Gdy okazało się, że nie będzie nowych samolotów chciał wrócić do Polski i dalej walczyć. Złapany przez Armię Czerwoną, uciekł z niewoli i dołączył do tej 8-tysiecznej rzeszy lotniczych specjalistów - „Turystów Sikorskiego”, jak ich nazywano. Dzięki tytanicznej pracy polskiego konsulatu w Bukareszcie i życzliwości Rumunów większość z nich trafiła w przebraniach turystów właśnie, do Francji i później do Wielkiej Brytanii.
• 145 polskich lotników walczących w Bitwie o Anglię zasługuje na chwałę. Ale za ich plecami stała ogromna rzesza polskich mechaników, techników, bez których nie byłoby tej legendy...
- O tym nie wolno nigdy zapomnieć. Niemal codziennie, z każdego lotu bojowego, wszystkie maszyny wracały postrzelane. Mechanicy mieli tylko noc, aby doprowadzić samoloty do pełnej zdolności bojowej. Następnego dnia samoloty startowały znowu. Te „szare korzenie żelaznych ptaków”, jak pisał Arkady Fiedler, to mechanicy, obsługa naziemna różnych specjalności - to oni stali za sukcesem pilotów. To oni na lotnisku oczekiwali na powrót „swojego” pilota i chwalili się jego dokonaniami. Wymieniali uwagi o zdolnościach maszyny, którą przygotowali...
Życie polskich pilotów w Anglii nie było łatwe. Główną przeszkodą była bariera językowa. Drugą był brak zaufania Anglików do umiejętności polskich pilotów. W pierwszej fazie Anglicy wręcz twierdzili, że Polacy nie potrafią pilotować. Kolejnym problem była taktyka walki powietrznej. Polacy preferowali dość luźny szyk i indywidualne starcia z jednoczesną asekuracją kolegów. Anglicy wyznawali sztywną doktrynę walki formacjami, zgodnie z ustalonymi procedurami. Przykładem jest procedura ataku, która nakazywała rozpoczęcie ostrzału przeciwnika z odległości ok. 300 jardów, aby uniknąć uszkodzenia samolotu przez odłamki maszyny wroga. Polacy dolatywali na 150, a nawet 50 jardów i dopiero wtedy otwierali ogień, demolując samoloty Luftwaffe. Ale na to pozwalało doskonałe wyszkolenie i ogromne umiejętności zdobyte w czasie dwóch kampanii i kompleksowego szkolenia.
Bardzo szybko docenili to Anglicy i sami uczyli się latać od Polaków. Zresztą nie tylko oni. Amerykański as lotnictwa, Francis Stanley „Gabby” Gabreski, nie ukrywał, że fachu uczył się od polskich pilotów.
• Jedną z atrakcji wystawy w Muzeum Sił Powietrznych będzie domek pilotów. Jak wyglądało życie w bazie, podczas dyżurów bojowych?
- Domek - „dispersal” - został trochę przebudowany, aby pokazać wnętrze i przedstawić codzienną rutynę pilotów; ich życie. A nie zawsze było ono ekscytujące w dużej mierze wiązało się z oczekiwaniem na sygnał do startu. Ci ludzie żyli w ciągłym napięciu, dlatego czas na ziemi wypełniali grami, zabawami, różnego rodzaju drobnymi rozrywkami, aby rozładować stres. Tak naprawdę dyżurujący piloci cały czas w pełnym oprzyrządowaniu, czekali na rozkaz startu.
Poza służbą też nie mieli luksusów. Często stacjonowali na lotniskach polowych, skazani na łóżka polowe, w domkach lotnika ogrzewanych prymitywnymi „kozami”. Właśnie taki domek pokażemy na naszej ekspozycji.
Na naszej wystawie zobaczą też Państwo unikatowe fotografie i archiwalia. Gratką będą pamiątki z kolekcji Muzeum Sił Powietrznych, Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie, Fundacji Historycznej Lotnictwa Polskiego, niektóre po raz pierwszy eksponowane publicznie. Będą zatem prezentowane mundury, dokumenty, odznaczenia, wydawnictwa. Będziemy mieli także okazję obejrzeć niezwykle cenne pamiątki z kolekcji prywatnych Jacka Mainki, Roberta Gretzyngiera, Lucjana Lubasa, Adama Jackowskiego, Mirosława Czaplickiego, Macieja Peikerta, Ryszarda Wróbla oraz Tomasza Kajkowskiego z prywatnego Muzeum 303 im. ppłk pil. Jana Zumbacha. Zapraszamy już od 22 listopada.